— Jest niezrównoważony — powiedział Barrett do Pleyela. — Prawie miał pianę na ustach. Chciałbym, żeby wystąpił z ruchu… Niedługo będzie tak zdegustowany naszym dreptaniem w miejscu, że zadenuncjuje wszystkich tajnej policji.
— Wątpię, Jack. Jest pobudliwy, zgadza się, ale też nadzwyczaj błyskotliwy. Tryska pomysłami wszelkiego rodzaju, niektóre są bezwartościowe, inne nie. Musimy pomóc mu przejść przez trudny okres, bo go potrzebujemy. Powinieneś rozumieć to lepiej niż każdy z nas, Jim. Jest twoim przyjacielem z dzieciństwa, prawda? Barrett pokręcił głową.
— Tego, co nas łączyło, raczej nie można nazwać przyjaźnią. I czym by to nie było, skończyło się przed laty. Teraz Jack nienawidzi mnie z całego serca. Z przyjemnością zobaczyłby mnie stratowanego w rynsztoku.
Niedługo później zebranie dobiegło końca. Padły stereotypowe wnioski przeanalizowania wysuniętych propozycji i stereotypowe zalecenia przygotowania raportów specjalnych na temat konkluzji. I to wszystko. Członkowie komórki kontrrewolucyjnej rozeszli się. Wreszcie zostali tylko Janet i Barrett, opróżniający popielniczki i ustawiający krzesła.
— Na Jacka strach było patrzeć. Jakby diabeł w niego wstąpił. Mógłby mówić godzinami, a nie zabrakłoby mu słów — powiedziała Janet.
— Miał trochę racji.
— Trochę tak, Jim. Ma rację, że planowanie powinno być bardziej precyzyjne i że powinniśmy lepiej wykorzystać Eda Hawksbilla. Ale przestraszyło mnie nie to, co mówił, tylko jak. Zachowywał się jak mały demagog, chodząc w tę i z powrotem i wypluwając słowa. Wyobrażam sobie, że taki musiał być Hitler u progu kariery. Może Napoleon.
— W takim razie mamy szczęście, że Jack jest po naszej stronie — zażartował Barrett.
— Jesteś tego pewien?
— Czy mówił jak syndykalista? Janet zebrała plik papierów i wepchnęła je do nisz-czarki.
— Nie, ale mogę sobie wyobrazić, jak bez trudu przechodzi na drugą stronę. Jak sam powiedziałeś, jest niezrównoważony. Błyskotliwy, ale niezrównoważony. Daj mu właściwą motywację, a szybko zmieni barwy. Tutaj jest niespokojny. Chce rzucić wyzwanie Pleyelowi o przywództwo grupy, ale boi się zranić jego uczucia, więc ma związane ręce, a ktoś taki jak on nie znosi tego dobrze.
— Poza tym nienawidzi nas.
— Nienawidzi tylko ciebie i mnie. Nie sadzę, aby miał coś osobistego przeciwko innym.
— A jednak…
— Może przenieść swoją nienawiść na całą grupę — ustąpiła Janet.
Barrett spochmurniał.
— Od dwóch lat nie mogę rozsądnie z nim pogadać. Stale natykam się na mur straszliwej zazdrości. Nienawiści. Wszystko dlatego, że przypadkiem, nieświadom, co robię, poderwałem jego dziewczynę. Są inne kobiety na świecie.
— A ja nigdy nie byłam jego dziewczyną. Jeszcze to do ciebie nie dotarło? Umówiłam się z nim trzy, może cztery razy, zanim dołączyłeś do grupy. Ale między nami nie było nic poważnego. Nic.
— Spałaś z nim, prawda?
Podniosła chłodne, ciemne oczy i spojrzała mu w twarz.
— Raz. Bo błagał. Jakbym spała z wiertłem dentystycznym. Później nigdy nie pozwoliłam mu się dotknąć. Nie miał do mnie żadnego prawa. Nawet jeśli jest innego zdania, sam ponosi winę za to, co się stało. Poznaliśmy się dzięki niemu.
— Tak. Prosił, żebym dołączył do grupy. Nie dawał mi spokoju. Oskarżał mnie o brak oddania dla ludzkości i pewnie miał rację. Byłem tylko wielkim, naiwnym szesnastoletnim durniem, który lubił seks, piwo i grę w kręgle, a od czasu do czasu zaglądał do gazety i zastanawiał się, co u diabła znaczą te wszystkie nagłówki Cóż, postanowił zbudzić moje sumienie i dopiął swego ja w konsekwencji znalazłem dziewczynę, a teraz…
— Teraz jesteś wielkim naiwnym dziewiętnastoletni!! durniem, który lubi seks, piwo, grę w kręgle i działalność kontrrewolucyjną.
— Zgadza się.
— Zatem do diabła z Jackiem Bernsteinem! Może nie długo dorośnie, przestanie ci zazdrościć i zaczniemy wspólnie pracować nad wyciągnięciem świata z szamba, w jakie się wpakował. Tymczasem będziemy żyć dzień po dniu i starać się robić to, co do nas należy. Co innego nam pozostaje?
— Pewnie masz rację.
Barrett podszedł do okna i trącił kontrolkę. Szyba zrobiła się przezroczysta. Spojrzał w noc, na ulicę leżącą piętnaście pięter niżej. Dwa wozy policyjne w kolorze butelkowej zieleni stały pod kątem na jezdni; zatrzymały małe, błękitno-złote elektryczne autko. Policjanci indagowali kierowcę. Z wysoka niewiele było widać, ale do okna docierał wysoki głos kierowcy zapewniającego o swej niewinności. Po chwili przybył trzeci policyjny wóz, który zabrał nie przestającego protestować człowieka. Barrett zaciemnił okno. Gdy poszarzało i zmętniało, zobaczył w nim odbicie Janet. Stała za nim, naga, pełne półkule piersi wznosiły się i opadały wyczekująco. Odwrócił się. Wyglądała nieskończenie lepiej, ale nie umiał powiedzieć jej tego w delikatny sposób, bez implikowania, że wcześniej była mało pociągającą grubaską.
— Chodź do łóżka — powiedziała. — Przestań gapić się w okno.
Podszedł do niej. Był ponad dwie stopy wyższy i kiedy stanął przy niej, czuł się jak drzewo przy krzaku. Objął ją, poczuł miękkie ciepło jej ciała, a gdy opadli na materace, wydało mu się, że słyszy piskliwy, pełen złości głos Jacka Bernsteina, więc przyciągnął ją bliżej i zamknął w mocnym uścisku.
SIÓDMY
Zdobycz Rudigerą leżała przed głównym budynkiem, gdy następnego dnia rano Barrett wybrał się na śniadanie. Rudiger miał dobry połów. Jak zwykle. Wypływał na Atlantyk przez trzy lub cztery noce w ciągu tygodnia, kiedy tylko sprzyjała pogoda, w malej łódce skleconej ze zbywających skrzyń i innych przypadkowych materiałów, w towarzystwie przyjaciół, których wyszkolił w biegłym posługiwaniu się włókiem. Zazwyczaj wracali z porządnym zapasem morskiego pożywienia.
Jak na ironię Rudiger, anarchista głęboko wierzący w indywidualizm i zniesienie wszystkich instytucji politycznych, okazał się doskonałym przywódcą ekipy rybaków. Generalnie gardził koncepcją pracy zespołowej, ale szybko się przekonał, że manipulowanie sieciami w pojedynkę jest niezwykle trudne — i przystąpił do tworzenia swojego mikrospołeczeństwa. W Stacji Hawksbilla nie brakowało takich ironicznych przykładów. Barrett doskonale wiedział, że teoretycy polityczni bez większych oporów chowają do kieszeni swoje teorie, kiedy w grę wchodzą pragmatyczne kwestie utrzymania się przy życiu.
Najcenniejszą zdobyczą był głowonóg długi na około dwanaście stóp — sztywna, zielonkawa stożkowata rura, z której zwisały flakowate macki podobne do ramion kalmara, tętniące nierównomiernie. Mnóstwo mięsa, pomyślał Barrett.
Gumowatego, ale smacznego, jeśli człowiek się przyzwyczaił. Głowonoga otaczały tuziny trylobitów, od małych, calowych, przeznaczonych na zupę, do długich na trzy stopy, z barokowo zdobionymi szkieletami zewnętrznymi. Rudiger łowił dla pożywienia i dla wiedzy; te trylobity były odrzutami, przedstawicielami gatunków, które już zbadał, bo inaczej nie zostawiłby ich tutaj, by trafiły do koszy zjedzeniem. Jego barak zapchany był po sam sufit trylobitami, sklasyfikowanymi i posortowanymi według rodzajów i gatunków. Zbieranie, analizowanie i opisywanie trylobitów pomagało mu zachować zdrowe zmysły, a tutaj nikt nie miał nic przeciwko takiemu osobliwemu hobby.
Niedaleko sterty trylobitów leżało parę zawiasowych ramienionogów, podobnych do zdeformowanych przegrzebków, i kopiec ślimaków. W ciepłych, płytkich wodach tętniło bezkręgowe życie, co stanowiło uderzający kontrast z jałowym lądem. Rudiger przyniósł też lśniące czarne wodorosty na sałatkę. Barrett miał nadzieję, że ktoś zbierze to wszystko i włoży do chłodni przed ugotowaniem. Rozkład bakteryjny zachodził tutaj wolniej niż w Górnoczasie, ale parę godzin na umiarkowanie ciepłym powietrzu nie wyjdzie połowowi na dobre. Barrett pokuśtykał do kuchni i zastał tam trzech ludzi na porannym dyżurze. Powitali go pełnymi uszanowania skinieniami.