— Jedzenie leży za drzwiami — powiedział. — Rudiger wrócił i zostawił ładunek.
— Mógł komuś powiedzieć, no nie?
— Może nikogo nie było. Pozbieracie to wszystko i zamrozicie?
— Pewnie, Jim, pewnie.
Barrett planował, że dziś wytypuje parę osób w doroczną ekspedycję nad Morze Wewnętrzne. Tradycyjnie sam kierował wyprawą, lecz okaleczona stopa wykluczyła jego uczestnictwo w tym roku, a być może na zawsze.
Co roku mniej więcej tuzin zdrowych mężczyzn wyruszał na daleki rekonesans. Zataczając szeroki łuk ku północnemu zachodowi, docierali do Morza Wewnętrznego, tam skręcali na południe i wracali pasem lądu do Stacji. Jednym z celów wyprawy było zebranie temporalnych śmieci, które mogły zmaterializować się w sąsiedztwie stacji w ciągu ubiegłego roku. Nikt nie wiedział, jaki był dopuszczalny margines błędu w okresie pierwszych prób zakładania stacji, a jak wynikało ze znalezisk, wczesna technika przerzucania materiałów w przeszłość pozostawiała wiele do życzenia.
Przez cały czas pojawiały się jakieś komponenty. Wysyłano je do Minus Miliard Dwa Tysiące Piątego, ale zjawiały się parę dekad później. Teraz, w Minus Miliard Dwa Tysiące Dwudziestym Dziewiątym, znajdywano materiały, które powinny przybyć do stacji w pierwszym roku operacji. Stacja Hawksbilla potrzebowała wszelkiego rodzaju części zamiennych i Barrett nie marnował okazji, by zgarnąć każdy taki śmieć z przyszłości.
Była też inny, bardziej subtelna przyczyna organizowania ekspedycji nad Morze Wewnętrzne. Wyprawy stały się głównym wydarzeniem roku, corocznym rytuałem, zwyczajem uświęconym tradycją. Ekspedycją byłą miejscowym obrzędem wiosny. Piesza pielgrzymka dwunastu najsilniejszych mężczyzn na dalekie skaliste brzegi ciepłego morza, które zalewało serce Ameryki Północnej, była w Stacji Hawksbilla rzeczą najbardziej zbliżoną do praktyki religijnej, choć po dotarciu do celu pątnicy nie odprawiali żadnych mistycznych obrzędów, chyba że za obrzęd uzna się złowienie i zjedzenie paru trylobitów.
Dla samego Barretta wyprawa oznaczała znacznie więcej niż podejrzewał. Uświadomił to sobie teraz, kiedy nie był w stanie w niej uczestniczyć. Przez dwadzieścia lat kierował każdą taką ekspedycją. Wędrówka przez rozległą, monotonną równinę, za śliskie zbocza, w dół do morza, gdy oczy bezustannie omiatały horyzont, wypatrując temporalnych śmieci. Gulasz z trylobitów gotowany na ognisku pod gołym niebem daleko od posępnych baraków Stacji Hawksbilla. Tęcza opadająca w morze nad czymś, co kiedyś będzie Ohio. Ogłuszający trzask dalekiej błyskawicy, zapach ozonu w nozdrzach, przyjemny ból mięśni pod koniec całodziennego marszu. Dla Barretta pielgrzymka była osią, wokół której obracał się rok. A ukazujące się zza wyniosłości siwozielone wody Morza Wewnętrznego dziwnie kojarzyły mu się z powrotem do domu.
Ale w zeszłym roku wybrał się na przechadzkę na brzeg morza po głazach obluzowanych przez niestrudzone fale, zapuścił się na niebezpieczny teren bez żadnego racjonalnego powodu i starzejące się mięśnie sprawiły mu zawód. Często w nocy budził się, spocony i drżący, by uciec przed koszmarem, w którym na nowo przeżywał tę okropną chwilę: ześlizguje się bez końca, daremnie próbując się zatrzymać, a w ślad za nim obsuwa się kamienna lawina, która wreszcie dogania go i spada z nieprawdopodobnym impetem na jego stopę, przygniata go i miażdży. Nie mógł zapomnieć chrzęstu łamanych kości. I najprawdopodobniej nigdy nie zapomni marszu do domu, przez setki mil nagiej skały pod wielkim słońcem, gdy jego potężne ciało wisiało między zgarbionymi sylwetkami towarzyszy. Nigdy dotąd nie był dla nikogo ciężarem. „Zostawcie mnie" — powtarzał, wcale tak nie myśląc, a oni wiedzieli, że to tylko forma przeprosin za sprawianie im kłopotu, dlatego mówili: „Nie wygłupiaj się", i targali go dalej. Ale było to trudne i w chwilach, gdy ból pozwalał mu jasno myśleć, opadało go poczucie winy. Był taki wielki. Gdyby ktoś inny uległ wypadkowi, transport nie byłby taka katorgą. Ale on był największy.
Barrett myślał, że strąci stopę, ale Quesada oszczędził mu amputacji. Stopa została, choć nie mógł postawić jej na ziemi i wesprzeć na niej ciężaru ciała, ani teraz, ani nigdy. Prościej byłoby uciąć martwą kończynę, lecz medyk sprzeciwił się takiemu rozwiązaniu.
— Kto wie — powiedział — może pewnego dnia przyślą nam zestaw do transplantacji. Nie można odbudować amputowanej nogi. Kiedy ją odetniemy, pozostanie tylko włożenie protezy, a nie mam żadnych protez.
Tak więc Barrett zachował zmiażdżoną stopę, ale od czasu wypadku już nie był taki sam. Nie tylko krew wyciekła z niego, gdy leżał na lśniących skałach nad Morzem Wewnętrznym. A teraz ktoś inny miał poprowadzić tegoroczny marsz.
Kto to będzie? — zastanawiał się. Kandydatura Quesady nasuwała się sama. Zaraz po nim był tutaj najsilniejszy, pod wszelkimi względami. Ale Quesada nie mógł opuścić stacji. W czasie podróży dobrze byłoby mieć pod ręką medyka, lecz tutaj był niezbędny.
Po namyśle zdecydował się na Charleya Nortona. Żywiołowy, gadatliwy Norton łatwo dawał porwać się emocjom, ale zasadniczo był człowiekiem wrażliwym, wzbudzającym szacunek. Dodał mu Kena Belardiego, partnera do rozmów w czasie długich nudnych godzin wędrówki znikąd donikąd. Niech dyskutują nie kończący się balet sztywnych, niewzruszonych postaw.
Rudiger? Rudiger okazał się prawdziwą wieżą siły w czasie ubiegłorocznej wyprawy, po wypadku. Bez namysłu przejął dowodzenie, gdy inni trzęśli się i wlepiali oczy w bezsilnego, okaleczonego dowódcę. Jednakże Barrett nieszczególnie chciał pozbywać się Rudigera na czas tak długi. Prawda, w wyprawie musieli wziąć udział sprawni ludzie, ale nie chciał sprowadzać bazy do zbiorowiska samych inwalidów, ekscentryków i psychicznie chorych.
Dlatego Rudiger zostanie. Barrett umieścił na liście dwóch członków jego zespołu rybackiego, Dave'a Burcha i Morta Kastena. Potem dodał Sida Hutchetta i Arny'ego Jean-Claude'a.
Pomyślał o dołączeniu Dona Latimera. Latimer balansował na krawędzi choroby umysłowej, ale był w miarę rozsądny, pomijając okresy psionicznych medytacji, i należycie wypełniał swoje obowiązki w czasie ekspedycji. Z drugiej strony Latimer był współlokatorem Lew Hahna, a Barrettowi zależało na bliskiej obserwacji nowego. Przez chwilę rozważał pomysł wysłania ich obu, lecz szybko go zarzucił. Hahn nadal stanowił niewiadomą. Puszczanie go nad Morze Wewnętrzne w tym roku byłoby zbyt ryzykowne, choć prawdopodobnie znajdzie się w przyszłorocznej grupie. Gdy z czasem zorientuje się we wszystkim, będzie z niego doskonały kierownik wyprawy. Marnowanie jego młodzieńczego wigoru równałoby się głupocie.
Wreszcie Barrett wybrał dwunastu ludzi. Dwunastu wystarczy. Wypisał kredą ich nazwiska na łupkowej płytce i wszedł do jadalni, żeby sprawdzić, czy nie ma tam Charleya Nortona.
Norton siedział sam przy śniadaniu. Barrett usadowił się na ławie naprzeciwko niego, wykonując szereg skomplikowanych ruchów, które umożliwiły mu osiągnięcie celu bez upuszczania kuli.
— Wybrałeś ludzi? — zapytał Norton. Barrett skinął głową.
— Lista wisi na zewnątrz.
— Idę?
— Dowodzisz. Nortonowi chyba pochlebiła jego decyzja.