Выбрать главу

— To brzmi dziwnie, Jim. Inny dowódca niż ty…

— Ja nie idę w tym roku, Charley.

— Trzeba czasu, żeby do tego się przyzwyczaić. Kto idzie?

— Hutchett. Belardi. Burch. Kasten. Jean-Claude. I paru innych.

— Rudiger?

— Nie, Rudiger zostaje. Quesada też, Charley. Potrzebuję ich tutaj.

— W porządku, Jim. Masz jakieś specjalne instrukcje?

— Macie wrócić cali i zdrowi, to wszystko. — Barrett wziął butelkę z wodą i zamknął ją w potężnych dłoniach. — Chociaż może tym razem powinniśmy odwołać wyprawę. Nie mamy zbyt wielu zdrowych ludzi. Nortonowi rozbłysły oczy.

— Co ty gadasz, Jim? Odwołać wyprawę?

— Czemu nie? Wiemy, co jest między nami a morzem: nic.

— Ale śmieci tempo…

— Mogą zaczekać. Mamy jeszcze zapas materiałów.

— Jim, nigdy nie słyszałem, żebyś tak mówił. Zawsze stanowczo opowiadałeś się za podróżą. Wydarzenie roku, mówiłeś. A teraz…

— Ja nie idę, Charley.

Norton milczał przez chwilę, ale nie odrywał oczu od twarzy Barretta. Wreszcie powiedział:

— W porządku, nie idziesz. Wiem, to musi boleć. Ale są inni. Oni tego potrzebują. Tylko dlatego, że sam nie możesz pójść, nie masz prawa odwoływać wyprawy i mówić, że jest bezcelowa. Nie jest bezcelowa.

— Przepraszam, Charlie — rzekł Barrett z westchnieniem. — Nie chciałem, żeby tak wyszło. Oczywiście, wyprawa dojdzie do skutku. Po prostu znowu rozpuściłem język.

— To musi być dla ciebie trudne, Jim.

— Jest. Ale nie aż tak. Masz jakąś koncepcję trasy?

— Na północny zachód, jak sądzę. To zwykła linia rozproszenia temporalnego śmiecia, prawda? Potem w dół wybrzeża Morza Wewnętrznego. Przejdziemy jakieś sto mil wzdłuż linii brzegowej, jak myślę, i wrócimy do domu niższą ścieżką.

— Niezły plan — powiedział Barrett. Oczyma wyobraźni ujrzał rozfalowaną powierzchnię płytkiego morza, ciągnącą się do odległej, zachodniej strefy lądu. Rok po roku chodził na brzeg tego morza i patrzył w kierunku miejsca, gdzie pewnego dnia nad wodę wzniosą się tereny Środkowego Zachodu. Co roku marzył o podróży przez kontynentalne serce na drugą stronę. Ale nigdy nie znalazł czasu, by zorganizować taką wyprawę, A teraz było za późno…

I tak byśmy nie znaleźli tam nic godnego uwagi, powtarzał sobie. Tylko więcej tego samego. Skały, wodorosty, trylobity. Ale być może byłoby warto… zobaczyć po raz ostatni, jak słońce zanurza się w Pacyfiku…

— Zbiorę ludzi po śniadaniu. Niebawem ruszymy w drogę — powiedział Norton.

— Zgoda. Powodzenia, Charley.

— Sprawimy się.

Barrett poklepał Nortona po ramieniu i natychmiast uznał ten gest za teatralnie sztuczny. Wyszedł na zewnątrz. Dziwna, bardziej niż dziwna była świadomość, że musi zostać w domu, podczas gdy inni odejdą. Jakby przyznawał, że przygotowuje się do abdykacji po wieloletnim panowaniu. Nadal był królem Stacji Hawksbilla, ale tron zaczynał się chwiać. Był teraz kulawym starcem, kuśtykającym po stacji i wtykającym nos w nie swoje sprawy. Musiał pogodzić się z tym faktem, czy mu się to podobało, czy nie.

Po śniadaniu uczestnicy wyprawy nad Morze Wewnętrzne zabrali się za wybieranie sprzętu i opracowywanie logistyki trasy. Barrett rozmyślnie trzymał się z daleka. Teraz była to sprawa Charleya Nortona. Odbył osiem czy dziesięć podróży i będzie wiedział, co robić, bez sugestii ze strony dawnego kierownika. Barrett nie chciał się wtrącać, nie chciał sprawiać wrażenia, że teraz nawet pośrednio próbuje nimi rządzić.

Ale jakiś masochistyczny przymus popychał go do zorganizowania własnej wyprawy. Jeśli w tym roku nie będzie mu dane zobaczyć zachodnich wód, przynajmniej złoży wizytę Atlantykowi, na własnym podwórku.

Wstąpił do infirmerii. Przywitał go Hansen, jeden z dyżurnych — łysy, wesoły facet pod siedemdziesiątkę, należący niegdyś do kalifornijskiej grupy anarchistów. Był technikiem komputerowym niższego stopnia na kolei, ale miał smykałkę do medycyny i został prawą ręką Quesady. Błysnął swoim oszałamiającym uśmiechem.

— Jest Ouesada? — zapytał Barrett.

— Nie, niestety. Poszedł na zebranie uczestników wyprawy, żeby udzielić im paru porad medycznych. Jeśli to coś ważnego, mogę go ściągnąć…

— Nie trzeba. Chciałem tylko sprawdzić z nim inwentarz leków. To może zaczekać. Mogę rzucić okiem na zapasy?

— Jak sobie życzysz.

Hansen cofnął się, wprowadzając Barretta do magazynu. O tej porze barykada nie broniła dostępu. W stacji nie było zamków, więc Barrett i Ouesada wymyślili skomplikowaną barykadę, która gwarantowała wywołanie ogromnego hałasu, gdyby ktoś spróbował ją sforsować. Tylko w ten sposób mogli ustrzec zapasy leków przed samowolnym rozebraniem przez zdesperowanych skazańców. Barrett dowodził, że nie stać ich na marnowanie bezcennych, niezastąpionych leków dla samobójców. Jeśli ktoś chce się zabić, niech skacze do morza — w ten sposób przynajmniej nie pogorszy sytuacji innych.

Barrett powiódł wzrokiem po półkach. Zestaw leków był przypadkowy, zależny od kapryśnej hojności Górnoczasu. Obecnie brakowało im środków uspokajających i wspomagających trawienie, malał zapas środków przeciwbólowych i przeciwzakaźnych. Z tego powodu nękało go poczucie winy, a jeszcze większe ! wyrzuty sumienia miał w związku ze swoim planem. Człowiek, który ustanowił prawo zakazujące kradzieży leków, zamierzał wykorzystać swoją uprzywilejowaną pozycję i samowolnie zabrać lekarstwo. I tyle na temat moralności, pomyślał. Ale w swoim czasie znał ludzi łamiących bardziej uświęcone prawa. Potrzebował tego leku, a nie chciał wdawać się w długą utarczkę słowną z Ouesada. Takie rozwiązanie było najprostsze. Złe, ale najprostsze. Zaczekał, aż Hansen odwróci się plecami. Wtedy wsunął rękę do szafki, wymacał smukły szary cylinder i szybko schował go do kieszeni.

— Wygląda na to, że wszystko w porządku — powiedział do Hansena, wychodząc z infirmerii. — Powiedz Quesadzie, że zajrzę później, żeby z nim pogadać.

Ostatnio coraz częściej używał neuroblokady, żeby stłumić ból nogi. Quesadzie to się nie podobało. Powiedział, choć nie dosłownie, że Barrett wpada w uzależnienie. Cóż, do diabła z Ouesada. Niech Doc spróbuje chodzić z taką nogą po śliskich ścieżkach, a też zacznie podkradać leki, usprawiedliwiał się.

Pokuśtykał szlakiem na wschód i zatrzymał się paręset jardów od głównego budynku. Stanął za niskim garbem skały, opuścił spodnie i szybko wstrzyknął lekarstwo najpierw w zdrową, potem w kulawą nogę. Dawka znieczuli mięśnie na czas podróży, zmęczone stawy nie będą palić go żywym ogniem. Wiedział, że zapłaci za ten luksus za osiem godzin, kiedy neuroblokada przestanie działać i ból uderzy go jak milion sztyletów. Ale gotów był przystać na tę cenę.

Droga nad morzę była długa i samotna. Stacja Hawksbilla przycupnęła na wschodnim skraju Appalachii, ponad osiemset stóp nad poziomem morza. W czasie pierwszych sześciu lat jej istnienia ludzie schodzili nad ocean samobójczą trasą po nagiej skale. Barrett wystąpił z pomysłem wykucia ścieżki. Praca zajęła dziesięć lat, ale teraz na brzeg Atlantyku wiodły szerokie, bezpieczne schody. Wycięcie stopni w litej skale na długi czas zapewniło pracę wielu osobom — a praca broniła przed próżnym zamartwianiem się o ukochanych lub osunięciem w otchłań obłędu, co tutaj przychodziło tak łatwo. Barrett żałował, że nie umiał wymyślić drugiego, równie szeroko zakrojonego projektu, żeby znów zająć bezczynnych ludzi.

Stopnie tworzyły ciąg płytkich platform, które zygzakiem schodziły na skraj wody. Nawet dla zdrowego człowieka zejście było nużące. Dla Barretta stanowiło katorgę. Przebycie drogi, którą dawniej pokonywał w pół godziny, dziś zabrało mu cztery razy więcej czasu.