Выбрать главу

Barrett rzekł chłodno:

— Zgadzam się, że Hahn stanowi zagadkę. Ale dla kogo miałby szpiegować? Jeśli jest agentem rządowym, nie może złożyć raportu. Ugrzązł tu na zawsze, jak każdy z nas.

— Może przysłali go, żeby miał na nas oko na wypadek, gdybyśmy wykombinowali jakiś sposób ucieczki? Może jest ochotnikiem, który z własnej woli zrezygnował z życia w dwudziestym pierwszym wieku, żeby przybyć tutaj i pokrzyżować nam plany? Fanatyk, męczennik dobrowolnie poświęcający się dla społeczeństwa. Znasz ten typ, jak myślę.

— Tak, ale…

— Może boją się, że rozwiążemy problem podróżowania w przyszłość. Albo że stanowimy zagrożenie dla uporządkowanej sekwencji linii czasu. Cokolwiek. Więc Hahn zjawia się wśród nas, żeby przeprowadzić rekonesans i udaremnić potencjalnie niebezpieczne plany, zanim wyniknie z nich coś naprawdę groźnego. Weź na przykład moje badania psioniczne, Jim.

Barrett poczuł zimne ciarki niepokoju. Teraz zrozumiał, że Latimer ociera się o paranoję: w paru spokojnych zdaniach przeszedł od racjonalnego uzasadnienia swoich podejrzeń do nerwowej obawy, że ludzie z Górnoczasu przedsięwzięli kroki mające na celu zlikwidowanie trasy ucieczki, której odkrycia był bliski.

Nie zmieniając tonu powiedział:

— Nie sądzę, Don, abyś miał powody do zmartwienia. Hahn wydaje się dziwny, ale nie przybył tutaj, żeby wpędzić nas w kłopoty. Faceci z Górnoczasu już to zrobili, nie trzeba nic dodawać. O ile nie obalono równań Hawksbilla, nie ma szans, żebyśmy mogli zaleźć im za skórę, czemu więc mieliby tracić swojego człowieka?

— Ale będziesz miał go na oku? — zapytał Latimer.

— Wiesz, że tak. I nie omieszkaj mnie powiadomić, jeśli Hahn zrobi coś odbiegającego od normy. Masz lepsze możliwości obserwowania go niż ktokolwiek inny.

— Będę czujny, Jim. Nie będziemy tolerować żadnych szpicli z Górnoczasu. — Latimer wstał i obdarzył Barretta miłym uśmiechem, który niemal idealnie maskował jego paranoję. — Wygrzewaj się dalej.

Odszedł. Barrett patrzył za nim, póki nie zbliżył się do szczytu, niewyraźna kropka na tle skalnego urwiska. Jakiś czas później złapał kulę i dźwignął się z kamienia. Stał patrząc na fale, z czubkiem kuli w wodzie, płosząc drobne pełzające stworzonka. Wreszcie odwrócił się i rozpoczął długą, powolną wspinaczkę do stacji.

ÓSMY

Barrett nie był pewien, kiedy dokładnie to się stało, ale w pewnej chwili przestali uważać się za kontrrewolucjonistów i teraz nazywali się rewolucjonistami. Semantyczna zmiana zaszła gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych, w stopniowy sposób. Przez parę pierwszych lat po politycznych wstrząsach lat 1984–1985 rewolucjonistami byli syndykaliści, i słusznie, bo przecież obalili ustrój panujący od ponad dwóch stuleci. Ale po jakimś czasie rewolucja syndykalistów zinstytucjonalizowała się. Przestała być rewolucją i stała się ustrojem.

Tak więc obecnie Barrett był rewolucjonistą, a cel podziemia subtelnie przekształcił się w Rewolucję pisaną wielką literą. Rewolucja miała rozpocząć się lada dzień, lada miesiąc, lada rok… Jeszcze tylko trochę planowania, a potem świat przejrzy na oczy i rewolucjoniści w całym państwie powstaną…

Barrett nie kwestionował prawdziwości tych tez. Jeszcze nie. Wykonywał swoją robotę, powtarzał codzienną rutynę i czekał z nadzieją na upadek okopanych na swoich pozycjach, coraz bardziej pewnych siebie syndykalistów.

Życie zawodowe Barretta kręciło się wokół Rewolucji. Bez trudu i bez żalu rozstał się ze studiami, bo uczelnia została zdominowana przez syndykalistów i codzienna porcja propagandy obrażała jego uczucia. Poszedł do Pleyela i Pleyel dał mu pracę. Oficjalnie Pleyel powadził agencję zatrudnienia; przynajmniej taka była przykrywka. W niewielkim biurze w centrum Manhattanu prześwietlał kandydatów do podziemia, jednocześnie na pół etatu prowadząc legalną działalność. Janet pracowała jako jego sekretarka, Hawksbill zaglądał od czasu do czasu, aby programować komputer agencji, a Barrett został zatrudniony jako asystent kierownika. Zarabiał niewiele, ale stać go było i na regularne posiłki i czynsz za ciasne mieszkanie, które dzielił z Janet. Przez trzydzieści godzin w tygodniu kierował na pozór niewinną działalnością agencji zatrudnienia, dzięki czemu Pleyel mógł z większą swobodą poświęcić się bardziej delikatnej robocie na innym polu.

Barretta naprawdę cieszyła ta legalna praca. Dawała mu okazję kontaktowania się z ludźmi, a to lubił. Przez biuro przewijali się bezrobotni wszelkiego autoramentu, jedni byli radykałami pragnącymi zejść do podziemia, inni szukali normalnej pracy. Nie zdawali sobie sprawy, że Barrett jeszcze niedawno był nastolatkiem i niektórzy widzieli w nim źródło rady i pomocy. On czuł się trochę skrępowany tym zaufaniem, ale pomagał im w miarę możliwości.

Praca podziemia w tych latach przebiegała bez większych wstrząsów.

Barrett zdawał sobie sprawę, że szumny zwrot „praca podziemia" jest w rzeczywistości pojęciem abstrakcyjnym, niemal wypranym z treści. Co oznaczała ta praca? Nie kończące się planowanie wiecznie odwlekanego dnia powstania. Transkontynentalne rozmowy telefoniczne prowadzone wyłącznie w niezrozumiałym żargonie. Tajne publikacje propagandy antysyndykalistycznej. Śmiałe rozpowszechnianie nieocenzurowanych książek historycznych. Organizowanie demonstracji. Nieskończone serie drobnych akcji, na pierwszy rzut oka pozbawionych znaczenia. Ale Barrett, przepełniony młodzieńczym entuzjazmem, był cierpliwy. Pewnego dnia wszystkie rozproszone nici połączą się, powtarzał sobie. Pewnego dnia wybuchnie Rewolucja.

W imieniu ruchu podróżował po całym kraju. Gospodarka odżyła pod rządami syndykalistów i lotniska znów pełne były ludzi; Barrett poznał je dobrze. Większą część lata 1991 roku spędził w Albuquerke w Nowym Meksyku, pracując z grupą rewolucjonistów, którzy w dawnym porządku rzeczy zwaliby się skrajnymi prawicowcami. Barrett uznał ich filozofię w znacznej mierze za niestrawną, ale nienawidzili syndykalistów tak jak on i na swój sposób podzielali jego miłość do Rewolucji 1776 oraz całej wiążącej się z nią symboliki. Tego lata parę razy był bliski aresztowania.

Zimą 1991–1992 co tydzień jeździł do Oregonu, żeby koordynować pracę zespołu w Spokane, który zakładał północno-zachodnie biuro propagandowe. Po jakimś czasie dwugodzinna podróż stała się nużąco znajoma, ale Barrett karnie trzymał się rutyny, w środowe wieczory konferując z ludźmi ze Spokane, a potem spiesząc do Nowego Jorku. Następnej wiosny pracował głównie w Nowym Orleanie, a lato spędził w St. Louis. Pleyel rozstawiał pionki. Teoria mówiła, że należy co najmniej o trzy ruchy wyprzedzać agentów policji.

W rzeczywistości niewiele znaczących osób padło ofiarą aresztowań. Syndykaliści przestali traktować podziemie poważnie i tylko od czasu do czasu zgarniali jakiegoś przywódcę dla utrzymania formy. Generalnie rewolucjoniści byli uważani za nieszkodliwych maniaków i pozwalano im bawić się w konspirację, dopóki nie posuwali się do sabotażu czy zabójstwa. Ostatecznie kto chciałby zaszkodzić władzy syndykalistycznej? Kraj kwitł. Większość ludzi znów miała stałą pracę. Podatki były niskie. Ruszył nieprzerwany potok technologicznych wynalazków i co roku powstawał nowy naukowy cud: regulowanie pogody, telefoniczny przekaz kolorowych obrazów, trójwymiarowe wideo, sztuczne narządy, instafaksowe gazety i tak dalej. Na co narzekać? Czy w starym ustroju było lepiej? Mówiło się nawet o przywróceniu systemu dwupartyjnego do roku 2000. Wolne wybory wróciły do łask w 1990, choć Rada Syndyków wymusiła prawo weta w kwestii wyboru kandydatów. Nikt już nie mówił o prowizorycznej naturze Konstytucji 1985, ponieważ nie zanosiło się, że kiedykolwiek przestanie obowiązywać, choć rząd wprowadzał drobne poprawki, żeby dostosować ją do dawnych państwowych tradycji.