Tym samym rewolucja została podcięta u samych korzeni. Spełniała się ponura przepowiednia Jacka Bernsteina: dyktatura syndykalistów przekształciła się w rząd znajomy, ukochany, tradycyjny i obowiązujący, w pełni akceptowany przez rozległe centrum narodu. Malkontentów ubywało. Po co wstępować do podziemia, skoro wystarczy cierpliwie poczekać, a rząd sam przeistoczy się w instytucję jeszcze bardziej dobrotliwą? Tylko rozgoryczeni, fanatyczni, nieuleczalni malkontenci zadawali sobie trud angażowania się w działalność rewolucyjną. Pod koniec 1993 wyglądało na to, że obumrze podziemie, a nie rząd syndykalistyczny, gdyż wrodzony konserwatyzm Amerykanów odrodził się i dawał odpór wszelkim zmianom.
Ale ostatni miesiąc 1993 przyniósł transfer władzy w rządzie. Kanclerz Arnold, który rządził krajem przez osiem lat od ustanowienia nowej konstytucji, zmarł nagle z powodu tętniaka aorty. Miał tylko czterdzieści dziewięć lat i chodziły pogłoski, że został zamordowany — tak czy siak, Arnold odszedł i po krótkim kryzysie wewnętrznym Rada Syndyków wyłoniła spośród siebie nowego kanclerza. Thomas Dantell z Ohio objął urząd i natychmiast zajął się kwestią bezpieczeństwa wewnętrznego. Jako syndyk kierował policją państwową; jako kanclerz położył kres tolerancyjnemu przymykaniu oka na działalność podziemia. Zaczęły się aresztowania.
— Być może będziemy musieli na jakiś czas zawiesić działalność — oznajmił smętnie Pleyel w śnieżny dzień wiosny 1994. — Są blisko. Jak dotąd mieliśmy siedem krytycznych aresztowań i teraz osaczają kadrę.
— Jeśli się rozwiążemy — powiedział Barrett — już nigdy nie zorganizujemy ruchu.
— Lepiej przyczaić się i wyjść z ukrycia za pół roku albo za rok — dowodził Pleyel — niż trafić do więzienia na dwadzieścia lat.
Poruszyli tę kwestię na formalnej sesji podziemia. Pleyel przegrał. Przyjął klęskę spokojne i obiecał pracować, dopóki policja go nie dopadnie. Epizod ten ilustrował rosnącą rolę Barretta w grupie. Pleyel nadal był przywódcą, ale wydawał się zbyt daleki, zbyt oderwany od świata. W sytuacjach kryzysowych wszyscy zwracali się do Barretta.
Barrett miał wówczas dwadzieścia sześć lat i górował nad innymi dosłownie i w przenośni. Ogromny, potężny, niezmordowany, czerpał z ukrytych rezerw siły w najbardziej bezpośredni sposób: w pojedynkę rozgromił tuzin młodocianych bandziorów, którzy zaatakowali trzy dziewczyny rozdające rewolucyjne ulotki. Przypadkiem zobaczył kartki fruwające w powietrzu i dziewczyny, które lada chwila mogły paść ofiarą zgoła nieideologicznego gwałtu. Rzucił się do akcji jak Samson na Filistynów: ciała latały we wszystkie strony. Ale w zwyczajnych okolicznościach próbował się hamować.
Jego związek z Janet trwał prawie od dziesięciu lat, a mieszkał z nią przez siedem. Żadne z nich nigdy nie brało pod uwagę zalegalizowania związku, lecz pod wieloma względami był on równoważny małżeństwu. Zarezerwowali sobie prawo do skoków w bok i czasami z niego korzystali. Janet była pomysłodawczynią, ale kiedy nadarzała się okazja, Barrett też używał wolności. Mimo to na ogól czuli się związani węzłem silniejszym niż ten, jaki mógłby stworzyć rządowy akt ślubu. Dlatego zabolało go mocno, gdy w upalny dzień lata 1994 roku Janet została aresztowana.
Był wówczas w Bostonie, gdzie sprawdzał doniesienia o tym, że komórka Cambridge została zinfiltrowana przez rządowych informatorów. Późnym popołudniem szedł na stację metra, żeby wrócić do Nowego Jorku. Nagle usłyszał sygnał telefonu, który nosił za lewym uchem, i cienki głos Jacka Bernsteina:
— Gdzie jesteś, Jim?
— W drodze do domu. Zaraz wsiądę do metra. Co się stało?
— Nie jedź na Czterdziestą Drugą Ulicę. Wysiądź w White Plains. Tam się spotkamy.
— Co się stało, Jack? Coś złego?
— Powiem ci, gdy się spotkamy.
— Powiedz teraz.
— Lepiej nie — powiedział Bernstein. — Spotkamy się za dwie godziny.
Połączenie zostało przerwane. Barrett wsiadł do pociągu i spróbował skontaktować się z Bernsteinem w Nowym Jorku, ale nikt się nie zgłosił. Zadzwonił do Pleyela, lecz telefon milczał. Wybrał numer domowy — Janet nie odpowiedziała. Przestraszony, zrezygnował z wydzwaniania. Mógł wpakować w kłopoty siebie albo innych. Starał się zachować cierpliwość, gdy pociąg z prędkością dwustu mil na godzinę wiózł go korytarzem Boston-Nowy Jork. To było w stylu Bernsteina, zadzwonić i dręczyć go w ten sposób, sadystycznie sugerując nagły wypadek i nie podając szczegółów. Jack zawsze czerpał przyjemność z zadawania drobnych cierpień. I z wiekiem wcale nie złagodniał.
Barrett wysiadł z metra na podmiejskiej stacji. Przez długą chwilę stał przy wyjściu, rozglądając się czujnie we wszystkie strony. Zastanowił się, nie po raz pierwszy, czy człowiek jego postury nie za bardzo rzuca się w oczy, aby odnosić sukcesy jako rewolucjonista. Potem zjawił się Bernstein i trącił go w łokieć.
— Za mną. Mam samochód na parkingu. Nie mów nic, dopóki nie wsiądziemy.
Ruszyli ponuro do samochodu. Bernstein wystukał kod na panelu i otworzył drzwi po stronie kierowcy, każąc Barrettowi czekać chwilę na otworzenie drzwi po jego stronie. Samochód był z wypożyczalni, zielono-czarny, z niskim zawieszeniem, w pewien sposób złowieszczy. Barrett wsiadł i odwrócił się ku bladej, drobnej postaci, jak zawsze czując odrazę do dziobatych policzków, krzaczastych brwi, zimnego, szyderczego wyrazu twarzy Bernsteina. Nie potrafił pojąć, jak to się stało, że w dzieciństwie wybrał kogoś takiego na najlepszego kolegę. Dla Jacka Bernsteina też byłoby lepiej, gdyby Barrett nie wstąpił do podziemia. Obecnie ich relacje ograniczały się wyłącznie do kontaktów zawodowych: byli profesjonalnymi rewolucjonistami, pracującymi razem nad wspólną sprawą, ale nie łączyła ich przyjaźń.
— Więc? — zapytał Barrett.
Były przyjaciel zaprezentował swój uśmiech trupiej czaszki.
— Dziś po południu zgarnęli Janet.
— Kto? O czym ty mówisz?
— Polizei. O trzeciej zrobili nalot na wasze mieszkanie. Była tam Janet z Nickiem Morrisem. Planowali operację w Kanadzie. Nagle drzwi otworzyły się i wpadło czterech chłopców w zieleni. Oskarżyli Janet i Nicka o działalność wywrotową i przystąpili do rewizji. Barrett zamknął oczy.
— W mieszkaniu nie było nic, co mogłoby kogoś wkurzyć. Byliśmy ostrożni w tym względzie.
— Nie wiedzieli o tym, dopóki nie skończyli przeszukania.
Bernstein wjechał na autostradę wiodącą na Manhattan i włączył elektroniczny system sterowania. Gdy komputer pokładowy przejął kontrolę, puścił. gałki układu kierowniczego, wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapalił, nie częstując Barretta. Nonszalancko założył nogę na nogę i odwrócił się w stronę i pasażera.
— Jeszcze w mieszkaniu dokładnie zrewidowali Janet i Nicka. Nick mi mówił. Kazali Janet rozebrać się do naga i przeszukali ją od stóp do głów. Słyszałeś, jak w zeszłym miesiącu w Chicago złapali dziewczynę z ładunkiem samobójczym w pochwie? Sprawdzili, czy Janet nie ma zamiaru się wysadzić. Zrobili to następująco: unieruchomili jej kostki w pętlach, położyli na i podłodze z rozłożonymi rękami i nogami, a potem…
— Wiem, jak to się odbywa — przerwał mu Barrett i z napięciem w głosie. — Nie musisz mi rysować obrazka. — Starał się zachować zimną krew. Kusiło go, żeby złapać Bernsteina za kark i parę razy trzasnąć jego łbem o przednią szybę. Ta mała wesz specjalnie mnie dręczy, pomyślał. Na głos powiedział: — Daruj sobie te okropne szczegóły i powiedz mi, co jeszcze się stało.