Na piątej stronie Barrett znalazł swoją charakterystykę. Nie był zadowolony, gdy ją przeczytał.
Stacja — pisał Hahn — nominalnie podlega Jimowi Barrettowi, rewolucjoniście ze starej gwardii, przebywającemu tutaj od dwudziestu lat. Barrett należy do najstarszych więźniów. Podejmuje decyzje administracyjne i wydaje się spełniać rolę stabilizatora. Niektórzy darzą go uwielbieniem, ale nie jestem przekonany, czy poradziłby sobie w sytuacji stanowiącej poważne wyzwanie dla jego władzy, takiej jak krwawe porachunki czy próba przewrotu. W luźno powiązanej anarchistycznej społeczności Stacji Hawksbilla Barrett rządzi za przyzwoleniem rządzonych, a ponieważ w stacji nie ma broni, nie miałby możliwości prawdziwej obrony, gdyby zgoda ta została cofnięta. Nie dostrzegam jednakże prawdopodobieństwa wystąpienia takiego zdarzenia, ponieważ na ogół więźniowie są apatyczni i zdemoralizowani — bunt przeciwko władzy Barretta wykraczałby poza ich możliwości, nawet gdyby zaistniała potrzeba zorganizowania takiej akcji.
Ogólnie rzecz biorąc Barrett pełni w stacji rolę pozytywną. Choć niektórzy z więźniów mają cechy przywódcze, nie ulega wątpliwości, że bez niego dawno temu doszłoby tutaj do katastrofalnego zamętu. Z drugiej strony, Barrett przypomina potężny pień zżarty od środka przez termity. Wygląda solidnie, ale wystarczy jedno porządne pchnięcie, by rozpadł się na kawałki. Poważny wpływ na jego psychikę wywarł wypadek, który ograniczył mu swobodę ruchów. Więźniowie mówią, że dawniej był niezwykle aktywny fizycznie i duża część jego autorytetu wyrastała z wielkości i siły. Obecnie ledwo może chodzić. Osobiście uważam, że problemy Barretta nierozerwalnie wiążą się z życiem Stacji Hawksbilla i mają niewiele wspólnego z jego kalectwem. Przez zbyt wiele lat pozostawał odcięty od normalnych bodźców. Sprawowanie władzy stwarzało mu iluzję stabilności i pozwalało funkcjonować, ale była to władza w próżni i zaszły w nim procesy, z których zupełnie nie zdaje sobie sprawy. Obowiązkowo należy poddać go terapii, choć rokowania nie są zbyt pomyślne.
Barrett, oszołomiony, parę razy przeczytał ten fragment. Słowa czepiły się go jak rzepy.
Zźarty od środka przez termity… … jedno porządne pchnięcie… … poddać go terapii… … rokowania niezbyt pomyślne…
Słowa Hahna zezłościły go mniej niż się spodziewał. Przybysz w końcu miał prawo do swoich poglądów. Może nawet miał rację. Barrett zbyt długo żył w oderwaniu od innych; nikt nie mówił mu prawdy prosto w oczy. Czyżby naprawdę spróchniał ze starości? Czy inni byli zbyt uprzejmi, żeby mu o tym powiedzieć?
Wreszcie oderwał się od swojej charakterystyki i dobrnął do ostatniej strony notatek. Praca kończyła się słowami: Tym samym zalecam bezzwłoczne zamknięcie kolonii karnej Stacja Hawksbilla i na ile to możliwe poddanie więźniów leczeniu rehabilitacyjnemu.
Do diabła, o co tu chodzi?
Brzmiało to jak raport komisji decydującej o zwolnieniu warunkowym! Ale ze Stacji Hawksbilla nie można było wyjść na zwolnienie warunkowe. To ostatnie zdanie pozbawiło sensu całą resztę. Nie miało znaczenia, że dokonana przez Hahna ocena stacji była wnikliwa! inteligentna. Człowiek, który napisał: Zalecam bezzwłoczne zamknięcie kolonii karnej Stacja Hawksbilla, musiał być obłąkany.
Najwyraźniej Hahn udawał, że pisze raport dla rządu Up Frontu. W celnej, zwięzłej prozie rozkładał stację na czynniki pierwsze i przedstawiał pełną analizę. Ale mur gruby na miliard lat sprawiał, ze złożenie raportu nie było możliwe. Nasuwał się logiczny wniosek, że Hahn cierpi na urojenia, jak Altman, Valdosto i wielu innych. Jego chory umysł wierzył, że może wysłać do Górnoczasu wiadomości, patetyczne dokumenty opisujące wady i słabości współwięźniów.
To otwierało mrożące krew w żyłach perspektywy. Hahn był szalony, ale nie przebywał w stacji dostatecznie długo, żeby zwariować tutaj. Musiał przynieść swój obłęd z Górnoczasu.
Co będzie, jeśli przestali używać Stacji Hawksbilla jako obozu dla więźniów politycznych, zapytał się Barrett w duchu, i zrobili z niej dom wariatów?
Myśl o lawinie szaleńców budziła głęboki niepokój. Ludzkie odpadki wszelkiego rodzaju sypną się z Młota jak deszcz. Ludzie, którzy z honorem walczyli z trudami długiego uwięzienia, będą musieli zrobić miejsce dla pospolitych wariatów.
Barrett zadrżał. Złożył papiery Hahna i zaniósł je Latimerowi, który siedział parę kroków dalej i przyglądał mu się uważnie.
— I co o tym myślisz? — zapytał.
— Trudno ocenić po pierwszym czytaniu. — Barrett przeciągnął ręką po twarzy, masując skórę na skroniach i policzkach. — Ale możliwe, że nasz przyjaciel Hahn cierpi na zaburzenia emocjonalne. Nie sądzę, aby była to praca zdrowego człowieka.
— Myślisz, że jest szpiclem z Górnoczasu?
— Nie. Nie sądzę. Ale jestem pewien, że on tak myśli. Że uważa się za szpiega z Up Fontu. To jest najbardziej niepokojące.
— Co zamierzasz z nim zrobić? — chciał wiedzieć Altman.
Barrett odparł spokojnie:
— Na razie tylko obserwować i czekać. — Złożył cienkie, szeleszczące arkusze i wcisnął je w ręce Latimera. — Odłóż notatki na miejsce, Don. I postaraj się, żeby Hahn nie miał powodów sądzić, że je czytałeś albo ruszałeś.
— W porządku.
— I przyjdź do mnie natychmiast, gdy uznasz, że jest coś, co powinienem o nim wiedzieć — polecił Barrett. — Ten chłopak jest bardzo chory. Może potrzebować wszelkiej pomocy, jakiej możemy udzielić.
JEDENASTY
Po aresztowaniu Janet Barrett nie związał się na stałe z inną kobietą. Mieszkał samotnie, choć w jego łóżku często gościły przelotne znajome. W pewien sposób uważał, że ponosi winę za zniknięcie Janet i nie chciał narażać na ten sam los innej dziewczyny.
Wiedział, że to fałszywe poczucie winy. Janet należała do podziemia, zanim on o nim usłyszał i bez wątpienia policja obserwowała ją od dawna. Zgarnęli ją bo uznali, że jest niebezpieczna; wcale nie zamierzali dobrać się przez nią do niego. Ale nie mógł zwalczyć poczucia odpowiedzialności, wrażenia, że narazi na aresztowanie jakąś inną dziewczynę, która z nim zamieszka.
Jednakże nie miał kłopotów ze znajdywaniem towarzystwa. Obecnie był faktycznym przywódcą grupy nowojorskiej i to przydawało mu charyzmy, której dziewczyny nie mogły się oprzeć. Pleyel, jeszcze bardziej ascetyczny i święty, ograniczył się do roli czystego teoretyka. Barrett kierował codzienną rutyną organizacji: wyprawiał kurierów, koordynował działalność z sąsiednimi komórkami, planował przewrót. I, jak piorunochron ściągający energię, stał się obiektem westchnień gromady dzieciaków obojga płci. Dla nich był słynnym bohaterem, Starym Rewolucjonistą. Miał prawie trzydzieści lat.
Przez jego małe mieszkanie przewijała się armia dziewcząt. Czasami przygarniał tę czy tamtą na jakie dwa tygodnie. Potem dawał do zrozumienia, że pora na wyprowadzkę.
— Czemu mnie wyrzucasz? — pytała odprawiana dziewczyna. — Nie podobam ci się? Nie jesteś ze mną szczęśliwy, Jim?
A on z reguły odpowiadał:
— Jesteś cudowna, mała. Ale jeśli tu zostaniesz, niebawem przyjdzie po ciebie policja. Już kiedyś tak się stało. Zabiorą cię i znikniesz na zawsze.
— Jestem drobną płotką. Czemu miałoby im na mnie zależeć?
— Żeby mi dopiec — wyjaśniał. — Dlatego będzie lepiej, gdy sobie pójdziesz. Dla własnego dobra.
W końcu kazał im się wynosić. Potem nastawało parę tygodni klasztornej samotności, która dobrze robiła jego duszy, ale gdy pranie zaczynało się piętrzyć, a pościel domagać zmiany, dochodził do przekonania, że klasztorne życie ma swoje złe strony. Kolejna zauroczona rewolucjonistka pod dwudziestkę wprowadzała się do mieszkania i przez jakiś czas troszczyła się o jego przyziemne potrzeby. Barrett miał kłopoty z zapamiętaniem tych dziewczyn. Na ogół były długonogie, ubrane zgodnie z aktualnym trendem nonkonformistycznej mody. Większość z nich miała pospolite twarze i niezłe figury. Zdawało się, że Rewolucja przyciąga dziewczyny, które palą się do wyskoczenia z ubrania, żeby udowodnić, iż ich piersi, uda i pośladki wyrównują z nawiązką braki urody.