Выбрать главу

— Człowiek pierwotny — wyjaśnił Barrett z zażenowaniem.

Niedługo później Valdosto zrezygnował z co bardziej skandalicznych wybryków, ale nigdy nie można było przewidzieć jego zachowania. Jak się wydaje, przeobraził swoje terrorystyczne zapędy w gimnastykę erotyczną i czasami zabawiał się z dwiema, trzema kobietami na raz, resztki rzucając współlokatorowi. Dla Barretta były to dzikie miesiące, lecz z czasem przyzwyczaił się do widoku nagich, wyczerpanych kobiet snujących się po mieszkaniu i z niekłamanym entuzjazmem wziął udział w zabawie. Powiedział sobie, że życie rewolucjonisty niekoniecznie musi być nudne i pełne wyrzeczeń.

Jego mieszkanie znów stało się miejscem spotkań grupy podziemia, jak w czasach Janet. Atmosfera strachu rozrzedziła się, nie było potrzeby zachowywania przesadnej ostrożności; choć Barrett wiedział, że jest pod obserwacją, nie wahał się zapraszać innych.

Hawksbill zajrzał parę razy. Barrett spotkał go przypadkiem, podczas jednej z nieczęstych wycieczek w nie-rewolucyjne kręgi społeczne. Po trzyletnim przymusowym zawieszeniu wykładów znów otwarto Columbia University i Barrett w mroźny wiosenny wieczór 1998 roku wybrał się do Morningside Heights, aby wziąć udział w przyjęciu u niejakiego Golkina, profesora technologicznej informacji stosowanej. Przez gęstą mgłę dymu z papierosów dostrzegł po drugiej stronie pokoju Edmonda Hawksbilla; on też go zauważył, skinęli sobie głowami. Barrett zastanawiał się, czy nie podejść, żeby się przywitać, Hawksbill jakby rozważał to samo, i po chwili Barrett pomyślał: do diabła, zrobię to, i zaczął przepychać się przez tłum.

Spotkali się w połowie drogi. Barrett nie widział matematyka prawie od dwóch lat i wzdrygnął się na widok zmian, jakie w nim zaszły. Hawksbill nigdy nie zaliczał się do przystojnych, ale teraz wyglądał okropnie, jakby cierpiał na jakąś chorobę gruczołów, dosłownie przykro było na niego patrzeć. Policzki, jak zawsze porośnięte niechlujną szczeciną, miął dziwnie zaróżowione. Usta i nos pocieniały, oczy ginęły w fałdach skóry, brzuch miał wydęty i wydawało się, że cały jest pogrzebany pod warstwami tłuszczu. Podali sobie ręce; dłonie miał wilgotne, palce miękkie i słabe. Barrett przypomniał sobie, że Hawksbill jest starszy od niego tylko o dziewięć lat. Nie miał jeszcze czterdziestu, a wyglądał jak człowiek stojący nad grobem.

— Co tu robisz? — zapytali jednocześnie. Barrett roześmiał się i powiedział o powierzchownej znajomości z Golkinem, gospodarzem przyjęcia. Hawksbill wyjaśnił, że niedawno został dokooptowany do uniwersyteckiego wydziału zaawansowanej matematyki.

— Myślałem, że nie cierpisz uczyć — zauważył Barrett.

— Nie cierpię. Nie uczę. Prowadzę badania. Dla rządu.

— Tajne?

— A są jakieś inne? — zapytał matematyk z nieznacznym uśmiechem.

Barrettowi ścierpła skóra. Oczy Hawksbilla, przysłonięte grubymi szkłami, wydawały się zimne i obce; krótkowzroczność okradała je z człowieczeństwa i patrzenie w nie nasuwało na myśl wymianę spojrzeń z istotą z innego świata. Zdjęty chłodem, Barrett zapytał:

— Nie zdawałem sobie sprawy, że jesteś na rządowej posadzie. Może w takim razie nie powinienem z tobą rozmawiać. Mogę cię skompromitować.

— Chcesz powiedzieć, że nadal tyrasz dla Rewolucji?

— Nadął tyram, zgadza się. Matematyk zaszczycił go ironicznym uśmiechem.

— Sądziłem, że człowiek o twojej inteligencji przejrzy na wylot ten zlepek nudziarzy i odmieńców.

— Nie jestem tak bystry, jak ci się wydaje, Ed — rzekł Barrett cicho. — Nawet nie skończyłem studiów, pamiętasz? Jestem dość głupi, by wierzyć, że nasza robota nie jest pozbawiona sensu. Kiedyś sam tak myślałeś.

— Nadal tak myślę.

— Sprzeciwiasz się rządowi, a jednocześnie pracujesz dla rządu?

Hawksbill zagrzechotał kostkami lodu w szklaneczce.

— Trudno ci to zrozumieć? Rząd i ja zawarliśmy małżeństwo z rozsądku. Rzecz jasna wiedzą, że jestem splamiony przeszłością rewolucyjną, a ja wiem, że oni są bandą faszystowskich sukinsynów. Jednak prowadzę badania, których przeprowadzenie bez dotacji rzędu milionów dolarów rocznie nie byłoby możliwe, co zmusza mnie do szukania sponsorów. Rząd jest zainteresowany moim projektem i świadom mojego talentu na tyle, że gotów jest służyć mi wsparciem bez zawracania sobie głowy moją ideologią. Ja ich nie cierpię, oni mi nie ufają, ale zdołaliśmy dojść do pełnego wzajemnej podejrzliwości porozumienia.

— Orwell nazwał to dwójmyśleniem.

— Och, nie — zaoponował Hawksbill. — To Realpolitik, to cynizm, ale nie dwójmyślenie. I żadna strona nie ma złudzeń co do drugiej. Wykorzystujemy się wzajemnie, przyjacielu. Ja potrzebuję ich pieniędzy, oni potrzebują mojego mózgu. Filozofia tego rządu nadal napawa mnie wstrętem, i oni to wiedzą.

— Mógłbyś więc pracować również dla nas, bez ryzyka utraty dotacji na badania.

— Pewnie tak.

— Czemu w takim razie trzymasz się z daleka? Potrzebujemy twojego talentu, Ed. Nie mamy nikogo, kto mógłby żonglować pięćdziesięcioma współczynnikami na raz, co ty robisz z łatwością. Brakuje nam ciebie. Dasz się ściągnąć z powrotem do naszej grupy?

— Nie. Polej, a wyjaśnię ci, dlaczego.

— Może być.

Odprawili rytuał nalewania drinków. Hawksbill pociągnął długi, potężny łyk. Parę kropel alkoholu ściekło mu z ust na mięsisty podbródek i zniknęło w fałdach poplamionego kołnierzyka. Barrett odwrócił wzrok i pociągnął haust swojej szklaneczki.

— Nie odszedłem z waszej grupy ze strachu przed aresztowaniem — powiedział Hawksbill. — Nie z szacunku do syndykalistów ani dlatego, że się im sprzedałem. Nie. Odszedłem, jeśli chcesz wiedzieć, z nudy i pogardy. Uznałem, że Kontynentalny Front Wyzwolenia nie jest wart mojej energii.

— Nie owijasz w bawełnę.

— Wiesz, dlaczego? Dlatego, że przywództwo ruchu wpadło w ręce dobrodusznych gości takich jak ty. Gdzie jest Rewolucja? Mamy rok 1998, Jim. Syndykaliści sprawują władzę prawie od czternastu lat. W tym czasie nie doszło nawet do jednej widocznej próby zepchnięcia ich na boczny tor.

— Rewolucji nie planuje się w jeden tydzień, Ed.

— Ale czternaście lat? Czternaście lat? Może gdyby Jack Bernstein miał więcej do powiedzenia, coś by się ruszyło. Ale Jack zgorzkniał i spłynął. I dobrze. Edmond Hawksbill ma tylko jedno życie i chce przeżyć je z sensem. Zmęczyły mnie nie kończące się debaty ekonomiczne i proceduralny parlamentaryzm. Wycofałem się.

— Przykro mi, że cię znudziliśmy, Ed.

— Mnie też jest przykro. Przez pewien czas myślałem, że kraj stoi przed szansą odzyskania wolności. Potem zdałem sobie sprawę, że to beznadziejne.

— Może mimo wszystko zajrzałbyś do mnie? Może pomożesz nam ruszyć z miejsca. Przez cały czas dołączają do nas młodzi ludzie. Niejaki Valdosto z Kalifornii ma w sobie żaru za dziesięciu. Są też inni. Jeśli przyjdziesz i użyczysz swojego prestiżu…

Hawksbill był sceptyczny. Z trudem skrywał pogardę do Kontynentalnego Frontu Wyzwolenia. A jednak nie mógł zaprzeczyć, że nadal popiera ideały Frontu, dlatego Barrettowi w końcu udało się namówić go do przyjścia. Zjawił się w następnym tygodniu. W mieszkaniu było paręnaście osób, w większości dziewczyny. Rozsiadły się u stóp Hawksbilla i patrzyły na niego z uwielbieniem, gdy trzymając szklaneczkę ociekał potem i zmęczonym sarkazmem. Barrett pomyślał, że rozparty w fotelu wygląda jak wielki biały ślimak, wilgotny, bezpłciowy, odrażający. Co dziwne, dziewczyny lgnęły do niego i robiły mu niedwuznaczne awanse, on jednak pilnował, żeby nie posuwały się za daleko. Ich pożądanie sprawiało mu przyjemność — Barrett podejrzewał, że dlatego przychodził tak często — ale nie kwapił się skorzystać z okazji.