— Dobry wieczór, towarzyszu — powiedział Bernstein. — Jak tam Rewolucja?
— Nasze plany dojrzewają — odarł Pleyel uprzejmie.
— Tak, tak. Dokonała strategia, towarzyszu. Czekajcie cierpliwie, póki syndykaliści nie wymrą w dziesiątym pokoleniu. Wtedy uderzajcie, uderzajcie jak jastrzębie!
Pleyel zrobił zdumioną minę. Uśmiechnął się i odwrócił, żeby porozmawiać z Valdostem, najwyraźniej wcale nie dotknięty gorzkim sarkazmem Bernsteina.
Barrett zirytował się.
— Jeśli szukasz celu, Jack, mierz we mnie. Bernstein zaśmiał się chrapliwie.
— Jesteś za duży, Jim. Nie mógłbym chybić, więc gdzie tu zabawa? Poza tym strzelanie do siedzących kaczek jest okrucieństwem.
Tej nocy — pod koniec listopada 1998 — Bernstein po raz ostatni odwiedził Barretta. Hawksbill wpadł z wizytą trzy miesiące później i Barrett zapytał go:
— Słyszałeś coś o Jacku?
— O Jacobie, teraz tak się nazywa. Jącob Bernstein.
Zawsze nienawidził tego imienia. Nikomu go nie zdradzał.
Hawksbill zamrugał, nie kryjąc zdziwienia.
— To jego problem. Kiedy go spotkałem i powiedziałem do niego „Jack", poinformował mnie, że ma na imię Jacob. Zrobił to w mało uprzejmy sposób.
— Nie widziałem go od tamtej listopadowej nocy. Co porabia?
— Nie słyszałeś?
— Nie. Coś, o czym powinienem wiedzieć?
— Tak myślę — powiedział Hawksbill i parsknął śmiechem. — Jacob ma nową robotę i mało prawdopodobne, aby składał towarzyskie wizyty przywódcom Frontu. Zawodowe może tak. Ale nie towarzyskie.
— Co robi? — zapytał Barrett z niepokojem. Zdawało się, że odpowiedź sprawia Hawksbillowi sporo radości.
— Jest śledczym. W policji rządowej. Ta robota całkiem dobrze pasuje do jego charakteru, nie sądzisz? Założę się, że zrobi karierę.
DWUNASTY
Rybacy wrócili z morza wczesnym popołudniem. Barrett zobaczył, że łódka Rudigera zanurza się głęboko pod ciężarem połowu. Hahn, który wyskoczył na brzeg z naręczem upolowanych ościeniem trylobitów, był opalony i chyba zadowolony z wycieczki.
Barrett podszedł, żeby obejrzeć zdobycz. Rudiger był w wyśmienitym nastroju. Podniósł jasnoczerwonego skorupiaka, który mógł być prapradziadkiem wszystkich ugotowanych homarów, pomijając brak szczypiec i groźny z wyglądu potrójny kolec w miejscu ogona. Miał około dwóch stóp długości i zdecydowanie nie grzeszył urodą.
— Nowy gatunek! — unosił się Rudiger. — Nie ma takiego w żadnym muzeum. Boże, jak bardzo chciałbym położyć go gdzieś, gdzie mógłby zostać znaleziony. Może na szczycie jakiejś góry?
— Gdyby mógł zostać znaleziony, to zostałby znaleziony — przypomniał mu Barrett. — Są duże szansę, że jakiś dwudziestowieczny paleontolog wykopałby go i umieścił w gablocie, a ty byś wszystko o nim wiedział. Więc daj sobie spokój, Mel.
— Zastanawiałem się nad tą kwestią — powiedział Hahn. — Jak to jest, że nikt w Górnoczasie nigdy nie wykopał żadnych skamieniałych pozostałości po Stacji Hawksbilla? Nie bali się, że jeden z pierwszych poszukiwaczy znajdzie skamieliny w warstwie kambryjskiej i podniesie rwetes? Powiedzmy, jakiś dziewiętnastowieczny badacz dinozaurów? Ale byłaby afera, gdyby natknął się na baraki, ludzkie kości i narzędzia w warstwie starszej niż dinozaury.
Barrett przecząco pokręcił głową.
— Po pierwsze, żaden paleontolog od początków nauki do założenia Stacji Hawksbilla w 2005 nie natknął się na żadnej jej ślady. To kwestia dokumentacji — nic takiego nie miało miejsca, więc nie było o co się martwić. A gdyby szczątki stacji ujrzały światło dzienne po 2005, nikt by się nie zdziwił, bo przecież już istniała. Nie ma paradoksu.
— Poza tym — dodał Rudiger ze smutkiem — w ciągu następnego miliarda lat ten pas skały będzie się znajdował na dnie Atlantyku, przykrywany milami osadów. Nie ma szans, że zostaniemy znalezieni. Ani że ktoś w Górnoczasie kiedyś zobaczy skorupiaka, którego dzisiaj złapałem. I nie dbam o to ni cholery. Ja go widziałem. Ja go przebadam. Ich strata.
— Ale żałujesz, że nauka nigdy nie pozna tego gatunku — powiedział Hahn. — Nauka dwudziestego pierwszego wieku.
— Pewnie, że żałuję. Ale czy to moja wina? Nauka zna ten gatunek. Ja go znam. Ja jestem nauką. Jestem czołowym paleontologiem tej epoki. Czy to moja wina, że nie mogę opublikować moich odkryć w specjalistycznych żurnalach? — Rudiger spochmurniał i odszedł, zabierając wielkiego czerwonego skorupiaka.
Hahn i Barrett popatrzyli na siebie. Skwitowali uśmiechami zrzędliwy wybuch Rudigera. Potem uśmiech Barretta przygasł.
…termity… jedno porządne pchnięcie… terapia…
— Coś się stało? — zapytał Hahn.
— A bo co?
— Nagle zrobiłeś się taki ponury.
— W nodze mi strzyknęło — odparł Barrett. — Tak to tutaj wygląda, już wiesz. Pomogę ci zabrać te rzeczy. Dziś wieczorem będziemy mieć zupę ze świeżych trylobitów.
Ruszyli po schodach w kierunku stacji. Nagle z góry dobiegł dziki krzyk Ouesady:
— Łapcie go! Pędzi na was! Łapcie go!
Barrett poderwał głowę i zobaczył, jak Bruce Valdosto zbiega po stopniach wyciętych w urwisku, nagi, wlokąc za sobą strzępy kołyski z piankowej siatki. Jakieś sto stóp wyżej stał Quesada, zalany krwią płynącą z nosa, pokiereszowany i zdezorientowany.
Valdosto wyglądał okropnie, gdy pędził w ich stronę. Nigdy nie był zwinny, z powodu koślawych nóg, ale teraz, po tygodniach faszerowania środkami uspokajającymi, z trudem zachowywał pion. Skakał, potykał się i upadał, gramolił się na nogi, zsuwał się o parę stopni, po czym znów się przewracał. Jego włochate ciało lśniło od potu, oczy miał dzikie, usta wykrzywione-w nieludzkim grymasie. Wyglądał jak zwierzę, które zerwało się z uwięzi i pędzi na łeb na szyję ku wolności i śmierci zarazem.
Barrett i Hahn praktycznie nie mieli czasu, żeby rzucić na ziemię naręcze trylobitów, gdy Valdosto znalazł się tuż nad nimi. Hahn zawołał:
— Złapmy się pod ręce i zatarasujmy mu drogę. Barrett pokiwał głową, ale nie poruszał się dość szybko, więc Hahn złapał go za ramię i przyciągnął do siebie, a on z całej siły wsparł się na kuli. Valdosto spadał na nich jak kamień. Na wpół biegnąc, na wpół spadając, pokonał jeszcze parę stopni i wybił się w powietrze jakieś dziesięć stóp nad nimi.
— Val! — wycharczał Barrett i sięgnął po niego, ale Valdosto trzasnął go w brzuch. Barrett wchłonął całą siłę uderzenia. Kula wbiła mu się głęboko w pachę. Osunął się na kolana, wykręcając zdrową nogę i wstrząsając się z bólu, który przepłynął od dołu przez całe ciało. Aby uniknąć wyrwania ręki ze stawu, puścił kulę, poczuł, że sam się przewraca i pochwycił ją, zanim upadła na ziemię. Siła zderzenia obróciła go w bok, tworząc lukę między nim i przybyszem. Valdosto przeskoczył przez tę lukę jak odbita piłka, wyminął wyciągnięte ręce Hahna i popędził w dół schodów.
— Val, wracaj! — ryknął Barrett. — Val! Ale poza krzykiem niewiele mógł zrobić. Patrzył bezradnie, jak Valdosto zbiega na brzeg i ni to spada, ni to skacze do morza. Jego ręce młóciły wodę w szaleńczym kraulu. Ciemna głowa wyłoniła się na chwilę, potem przykryła ją ogromna fala. Kiedy Barrett znów ją zobaczył, Valdosto był jakieś pięćdziesiąt jardów od brzegu.
W tym czasie Hahn dobiegł do wyciągniętej na brzeg łódki Rudigera, odcumował ją i zepchnął na wodę. Wiosłował desperacko, co sił w ramionach, ale zaczął się przypływ, a przypływ był bezlitosny. Morze miotało łodzią jak słomką i gdy udało mu się przepłynąć jard do przodu, rzucało go o pół jarda w stronę brzegu. Przez cały czas Valdosto oddalał się, tnąc fale ukośnymi ruchami rąk, wznosząc się na krótko na powierzchnię, potem znów znikając, aby pojawić się długą chwilę później.