Выбрать главу

Minęli barak Quesady. Barrett zastanowił się, czy nie wstąpić po medyka. Zrezygnował z tego pomysłu. Niezależnie od kłopotów, jakie mógł sprawić Hahn, czuł, że sam sobie poradzi. Ostatecznie w starym przeżartym pniu zostało jeszcze trochę siły.

Latimer czekał na nich przy wejściu do głównej kopuły. Był na krawędzi paniki, a może już poza krawędzią. Bełkotał ze strachu, pogrążony w szoku. Barrett nigdy dotąd nie widział go w takim stanie.

Zacisnął wielką łapę na chudym ramieniu Latimera i zapytał chrapliwie:

— No i gdzie on jest? Gdzie jest Hahn?

— On… zniknął.

— Do diabła, co ty mówisz? W którą stronę poszedł?

Latimer jęknął. Jego kanciasta twarz zrobiła się biała jak rybi brzuch. Usta drżały i trzepotały przez długą chwilę, nim wreszcie padły z nich słowa:

— Wszedł na Kowadło. Zapaliło się światło… rozbłysnął żar. A potem Hahn zniknął! Altman zachichotał.

— Ale heca! Zniknął! Bęc, prosto w maszynę, co?

— Nie — powiedział Barrett. — To niemożliwe. Maszyna służy wyłącznie do odbierania, nie do nadawania. Coś ci się pomyliło, Don.

— Widziałem, jak znika!

— Schował się gdzieś w budynku — upierał się Barrett. — Musi gdzieś tu być. Zamknij drzwi! Przetrze śniemy to miejsce i znajdziemy go!

Altman rzekł łagodnie:

— Prawdopodobnie zniknął, Jim. Skoro Don mówi,! że zniknął…

— Tak — powiedział Latimer z nagłym spokojem — toi prawda, wiesz. Wspiął się na Kowadło. Wtedy wszystka w pokoju zrobiło się czerwone i zniknął.

Barrett zacisnął dłonie w pięści i przycisnął je do bolących skroni. Biały, oślepiający ogień płonął mu w czaszce, niemal każąc zapomnieć o bolącej nodze, Teraz wyraźnie dostrzegł swój błąd. Zlecił misję szpiegowską ludziom, którzy byli jednoznacznie i niewątpliwie obłąkani. Nie było to zbyt przytomne posunięcie. Dowódcę sądzi się po doborze poruczników. Cóż, zdał się na Latimera i Altmana, a oni przekazywali mu dokładnie takie informacje, jakich mógł oczekiwać po szpiegach.

— Masz halucynacje — oznajmił zwięźle Latimerowi. — Ned, obudź Quesadę, niech zaraz tu przyjdzie. Ty, Don, stań przy wejściu. Jeśli Hahn się pokaże, masz wrzasnąć co sił w płucach. Ja przeszukam budynek.

— Czekaj — powiedział Latimer, łapiąc go za rękę. Zdawało się, że stara się odzyskać panowanie nad sobą. — Jim, pamiętasz, jak zapytałem, czy według j ciebie jestem wariatem? Zaprzeczyłeś. Powiedziałeś, że mi ufasz.

— Więc?

— Nie trać teraz tego zaufania. Mówię ci, to nie halucynacje. Widziałem, jak Hahn znika. Nie umiem tego wyjaśnić, ale wiem, co widziałem. Nie jestem wariatem.

Barrett wlepił w niego oczy. Pewnie, pomyślał. Masz na to słowo wariata. Uwierz mu, gdy grzecznie i spokojnie mówi ci, że jest najzupełniej zdrów na umyśle. Akurat.

Powiedział trochę łagodniej:

— W porządku, Don. Może i tak. Ale chcę, żebyś został przy drzwiach. Ja rozejrzę się szybko, po prostu żeby się zorientować, co i jak.

Wszedł do budynku, chcąc obejść wnętrze kopuły, zaczynając od pomieszczenia, w którym zamontowany był Młot. Otworzył drzwi. Wszystko wydawało się w idealnym porządku. Pole Hawksbilla nie jarzyło się, nie dostrzegł też żadnej wskazówki, że ktoś tu czymś manipulował.

W komorze odbiorczej nie było szatani szafek, wnęk czy innych zakamarków, w których Hahn mógłby się schować. Kiedy dokładnie sprawdził pomieszczenie, wyszedł na korytarz, zajrzał do infirmerii, do jadalni, kuchni, recepcji. Sprawdził wszelkie możliwe kryjówki, wysoko i nisko.

Nie znalazł Hahna. Nigdzie.

Oczywiście, w kopule nie brakowało miejsc, w których Hahn mógłby się ukryć. Może siedział w chłodni na czubku stery zamrożonych trylobitów. Może wlazł pod sprzęt w pokoju rekreacyjnym. Może zadekował się w magazynku leków.

Ale Barrett wątpił, czy Hahn w ogóle był w budynku. Najprawdopodobniej wybrał się na nastrojową przechadzkę nad morze i jego noga nie postała w tym miejscu. Prawdopodobnie cały incydent był wytworem rozpalonej wyobraźni Latimera, niczym więcej. Latimer i Altman zauważyli, że niepokoi go zainteresowanie Młotem, więc zaczęli fantazjować, że widzieli, jak Hahn tu myszkuje i święcie uwierzyli w swoje fantazje.

Barrett zakończył wędrówkę kolistymi korytarzami i wrócił przed główne wejście. Latimer pełnił straż. Towarzyszył mu zaspany Quesada, z twarzą posiniaczoną i opuchniętą po bijatyce z Valdostem. Altman, blady i wstrząśnięty, stał tuż za drzwiami.

— Co się dzieje? — zapytał Quesada.

— Nie jestem pewien — odparł Barrett. — Don i Ned twierdzą, że widzieli, jak Lew Hahn majstruje przy maszynie czasu. Sprawdziłem cały budynek. Nie znalazłem go, więc może jednak trochę się pomylili. Proponuję, żebyś zabrał ich do infirmerii i dał im coś na uspokojenie, a potem wszyscy wrócimy do łóżek i spróbujemy zasnąć. Latimer pisnął:

— Mówię ci, przysięgam, że widziałem…

— Zamknij się! — przerwał mu Altman. — Słuchaj! Słuchajcie! Co to za hałas?

Barrett nadstawił ucha. Dźwięk był wyraźny i głośny: przeciągły syk jonizacji. Był to odgłos wytwarzany przez pracujące pole Hawksbilla. Włos zjeżył mu się na karku.

Niskim głosem powiedział:

— Pole działa. Pewnie dostaniemy trochę zapasów.

— O tej porze? — zdziwił się Latimer.

— Nie wiemy, Mora godzina jest w Górnoczasie. Zostańcie tutaj. Sam sprawdzę Młot.

— Może powinienem pójść z tobą, Jim — zasugerował Quesada delikatnie.

— Zostań tutaj! — zagrzmiał Barrett. Urwał, zakłopotany tym gwałtownym wybuchem. Nerwy. Nerwy. Ciszej powiedział: — Do sprawdzenia wystarczy jedna osoba. Zaczekajcie. Zaraz wrócę.

Nie czekając na dalsze sprzeciwy, okręcił się na pięcie i pokuśtykał korytarzem do komory Młota. Pchnął drzwi ramieniem i zajrzał do środka. Nie musiał zapalać światła. Głęboki czerwony żar pola oświetlał wnętrze.

Zajął pozycję zaraz za drzwiami. Ledwo ważąc się oddychać, wbił oczy w metaliczny korpus Młota, obserwując grę kolorów na trzonach, prętach zasilających i bezpiecznikach. Żar pogłębił się przez różne odcienie różu do szkarłatu, a potem rozlał się i spowił czekające pod nim Kowadło. Minęła nieskończenie długa chwila.

Potem rozległ się grzmot implozji i znikąd zjawił się Lew Hahn. Pogrążony w szoku temporalnym, leżał przez chwilę na szerokiej płycie Kowadła.

TRZYNASTY

Barrett został aresztowany w piękny październikowy dzień 2006 roku, kiedy liście żółkły i szeleściły, powietrze było czyste i chłodne, a bezchmurne błękitne niebo zdawało się odbijać całą wspaniałość jesieni. Był tego dnia w Bostonie, jak wówczas przed dziesięcioma laty, gdy aresztowali Janet w ich nowojorskim mieszkaniu. Szedł Boylston Street na umówione spotkanie, gdy ruszyło za nim dwóch młodych mężczyzn o czujnych oczach, w neutralnie szarych garniturach. Przez chwilę dotrzymywali mu kroku, a potem przyspieszyli, żeby go oskrzydlić.

— James Edward Barrett? — zapytał ten z lewej.

— Zgadza się. Po co ten cyrk?

— Chcemy, żeby poszedł pan z nami — powiedział ten z prawej.

— Proszę nie stawiać oporu — przestrzegł jego partner. — Tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Zwłaszcza dla pana.

— Nie będę sprawiać kłopotów — zapewnił Barrett. Mieli wóz zaparkowany na rogu. Nie odstępując go na krok, zaprowadzili do samochodu i kazali mu wsiąść. Po zatrzaśnięciu drzwi nie tylko je zamknęli, ale założyli blokadę radiową.

— Mogę zadzwonić? — zapytał Barrett.