Выбрать главу

— Niestety, nie.

Agent, który usiadł po lewej stronie, wyjął demagnetyzer i szybko wykasował wszelkie urządzenia rejestrujące, jakie Barrett mógł mieć przy sobie. Agent po prawej zajął się szukaniem urządzeń łączności, znalazł telefon za lewym uchem i zdjął go zręcznie. Unieruchomili Barretta za pomocą mikrofalowego pola ograniczającego swobodę ruchów: mógł ziewnąć albo się przeciągnąć, ale dosięgnięcie któregoś z nich nie wchodziło w rachubę. Samochód ruszył.

— Więc tak to wygląda — powiedział Barrett. — Spodziewałem się tego od tak dawna, że w końcu zacząłem wierzyć, że nigdy mnie nie spotka.

— W końcu zawsze spotyka — rzekł ten po lewej.

— Was wszystkich — dodał ten z prawej. — Trzeba tylko czasu.

Czasu. Tak. W 85, 86, 87, pierwszych latach ruchu oporu, młodociany Jim Barrett żył w ciągłym strachu przed aresztowaniem. Aresztowaniem albo czymś gorszym: promieniem lasera wypadającym znikąd, żeby spenetrować mu czaszkę. W tym okresie postrzegał nowy rząd jako złowieszczy i groźny, a siebie widział w roli nieuchronnej ofiary. Ale aresztowania zdarzały się niezbyt często i z czasem popadł w drugą skrajność, z bezkrytyczną pewnością siebie zakładając, że tajna policja zostawi go w spokoju. Nawet zdołał sobie wmówić, że gdzieś na górze zapadła decyzja, żeby mu się nie naprzykrzać — że jest oszczędzany umyślnie, jako symbol tolerancji reżymu wobec dysydentów. Gdy kanclerza Arnolda zastąpił kanclerz Dantell, stracił trochę tej naiwnej wiary w swoją nietykalność. Ale z możliwością aresztowania pogodził się dopiero w dniu, kiedy zabrali Janet. Człowiek nie wierzy, że porazi go piorun, dopóki grom nie trzaśnie u jego boku. Później boi się, że niebiosa znów się otworzą, ilekroć pojawia się na nich chmura.

W trudnym okresie połowy lat 90. dokonano wielu aresztowań, ale Barrett nie został nawet wezwany na przesłuchanie. Znów zaczął wierzyć, że jest nietykalny. Licząc się mniej lub bardziej od ponad dwudziestu lat z możliwością aresztowania, po prostu zepchnął tę możliwość w najdalszy zakamarek umysłu i zapomniał o niej. A teraz wreszcie po niego przyszli.

Zajrzał w głąb duszy, ciekaw reakcji i z zaskoczeniem znalazł tylko jedną: ulgę. Stan zawieszenia dobiegł końca. Podobnie jak znój. Teraz mógł odpocząć.

Miał trzydzieści osiem lat. Był najwyższym przywódcą Sekcji Wschodniej Kontynentalnego Frontu Wyzwolenia. Od wczesnej młodości pracował nad obaleniem rządu, wykonując milion drobnych kroczków, które nigdy donikąd go nie zaprowadziły. Z ludzi, których poznał w czasie pierwszego tajnego zebrania owego dnia w 1984 roku, pozostał tylko on. Janet zniknęła i najprawdopodobniej nie żyła. Jack Bernstein, jego mentor w sprawach rewolucyjnych, z radosnym uśmiechem przeszedł na stronę wroga. Hawksbill umarł w wieku czterdziestu trzech lat, rozdęty i chory na niedoczynność tarczycy, zaledwie parę lat temu. Podobno jego praca nad podróżami w czasie zakończyła się powodzeniem. Zbudował funkcjonującą maszynę i przekazał ją rządowi. Chodziły plotki, że rząd przeprowadza eksperymenty z użyciem więźniów politycznych. Barretta doszły słuchy, że stary Norman Pleyel był jednym z królików doświadczalnych. Tak czy owak, aresztowali go w marcu 2005 i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Po aresztowania Pleyela Barrett został tytularnym i rzeczywistym przywódcą sektora, ale spodziewał się, że minie trochę więcej czasu, zanim jego też zgarną.

Przepadli więc wszyscy, ci rewolucjoniści z 84 — nie żyli, zaginęli albo przeszli na drugą stronę. Został tylko on i teraz też miał umrzeć albo zniknąć. Dziwne, żałował niewielu rzeczy. Chętnie zostawi innym wykonywanie tego ponurego zadania, jakim było przygotowywanie Rewolucji.

Rewolucji, która nigdy nie wybuchnie, pomyślał gorzko. Rewolucja została przegrana, jeszcze zanim się zaczęła. Przez czas napłynęły słowa Jacka Bernsteina z 1987: „Przegramy, chyba że zajmiemy się wychowaniem dzieci!" Tak. Jack miał rację. Front zajął się wychowaniem paru dzieciaków, ale to nie wystarczyło. Mimo coraz bardziej wyrafinowanej kampanii propagandowej, mimo chytrego łączenie rewolucyjnej agitacji z popularną rozrywką, mimo finansowego wsparcia paru najświetniejszych umysłów narodu, niewiele osiągnęli. Nie byli w stanie ruszyć z miejsca tej ogromnej, bezwolnej i optymistycznej masy obywateli zadowolonych z rządu, jaki by on nie był, bardziej bojących się zakołysania łodzią niż pójścia wraz z nią na dno.

Nie szkodzi, że mnie aresztowali, powtarzał sobie Barrett. Jestem zużyty. Nie zostało mi nic, co mógłbym zaoferować Frontowi. Przyznałem się do wewnętrznej klęski i gdybym tkwił tu dłużej, zatrułbym młodszych swoim pesymizmem.

Była to prawda. Wiele lat temu przestał być rewolucyjnym agitatorem. Stał się biurokratą rewolucji, przekładającym papiery, reprezentującym sztywno obwarowane interesy. Gdyby Rewolucja faktycznie wybuchła, cieszyłby się czy też był przerażony? Przyzwyczaił się do życia na krawędzi rewolucji. Było mu wygodnie. Jego wola zmiany zdążyła się wypalić.

— Jesteś bardzo milczący — powiedział agent po lewej.

— Mam wrzeszczeć i szlochać?

— Spodziewaliśmy się, że będą z tobą większe kłopoty — powiedział agent z prawej. — Topowy przywódca…

— Nie znacie mnie zbyt dobrze — odparł Barrett. — Mam za sobą etap przejmowania się, co ze mną zrobicie.

— Naprawdę? Twoja charakterystyka mówi coś innego. Barrett, fanatyczny rewolucjonista. Niebezpieczny radykał. Obserwowaliśmy cię.

— Dlaczego w takim razie tak długo zwlekaliście z aresztowaniem?

— Nie jesteśmy zwolennikami wczesnego wyłapywania podejrzanych. Mamy długofalowy program aresztowań. Wszystko jest zaprogramowane w taki sposób, żeby wywołać tym większy wstrząs. Zgarniemy jednego przywódcę w tym roku, drugiego w następnym, trzeciego pięć lat później…

— Pewnie — powiedział Barrett. — Możecie sobie pozwolić na czekanie, bo i tak nie stanowimy rzeczywistego i zagrożenia. Jesteśmy bandą hochsztaplerów.

— Mówisz niemal poważnie — zauważył agent po lewej.

Barrett roześmiał się.

— Jesteś zabawny — powiedział agent po prawej.

— Nigdy dotąd nie mieliśmy kogoś takiego. Nawet nie wyglądasz na agitatora. Mógłbyś być prawnikiem albo kimś w tym rodzaju. Kimś szacownym.

— Jesteście pewni, że macie właściwego człowieka?

— zapytał Barrett.

Agenci popatrzyli po sobie. Ten z prawej strony dezaktywował pole. Złapał prawą rękę Barretta i przycisnął ją do czytnika papilarnego na desce rozdzielczej. Wystukał kod. Po chwili centralny komputer sprawdził odciski palców w bazie danych.

— Jesteś Barrett, zgadza się — oznajmił agent z wyraźną ulgą.

— Nigdy temu nie zaprzeczałem, prawda? Zapytałem tylko, czy jesteście pewni.

— Teraz jesteśmy jeszcze pewniejsi.

— To dobrze.

— Jesteś zabawny, Barrett.

Zawieźli go na lotnisko. Mały rządowy samolot czekał. Lot trwał dwie godziny. Mogli przelecieć niemal na drugą stronę kontynentu, ale Barrett nie miał pewności, czy pokonali taką odległość. Mogli przez ten czas krążyć nad Bostonem; rząd, jak wiedział, lubił takie rzeczy. Kiedy wylądowali, zapadła noc. Nie miał okazji przyjrzeć się lotnisku, bo został wepchnięty do szczelnej kapsuły transportowej, która podjechała do samolotu. Jeden rzut oka nie wystarczył, aby poznać, dokąd trafił.

Ale nikt nie musiał go o tym informować. Zakończył podróż w jednym z rządowych obozów przesłuchań. Gładkie, czarne metalowe drzwi zamknęły się za jego plecami. Wnętrze było lśniące, jasno oświetlone, antyseptyczne. Mógłby to być szpital. Korytarze rozbiegały się we wszystkie strony, spod sufitów sączyło się przyjemne rozproszone, zielonkawo-żółte światło.