— To jeden z najwybitniejszych ludzi wszech czasów — mruknął Jack, jakby mówił o Goethem czy o Leonardzie.
Pokój był wielki i zimny jak pieczara, nie malowany co najmniej od kilku lat. Rzędy gołych drewnianych ław stały naprzeciwko pustej sceny. Kilkanaście osób siedziało na ławkach ustawionych w nierówny krąg. Były tam dwie czy trzy dziewczyny, łysiejący mężczyzną i grupą studentów. Jeden z konspiratorów czytał coś z żółtej kartki, a inni co parę sekund wtrącali komentarze.
— …w dobie obecnego kryzysu uważamy, że…
— Nie, powinno być „wszyscy ludzie uważają, że…"
— Nie sądzę. Brzmi to napuszenie i…
— Możemy wrócić do poprzedniego zdania, gdzie mówisz o zagrożeniu wolności przez…
Barrett bez cienia przyjemności przysłuchiwał się tej utarczce. Wykłócanie się o frazeologię manifestu wydawało się niewiarygodnie nudne i ponure. Zasadniczo spodziewał się czegoś takiego: banda nieudaczników dzielących włos na czworo w pełnej przeciągów piwnicy, walczących zaciekłe o drobne semantyczne różnice. Czy to oni byli rewolucjonistami, którzy powstrzymają świat od chaosu? Wątpliwe… bardzo wątpliwe.
W pewnej chwili dyskusja przerodziła się we wrzaskliwą użerkę, pięć osób jednocześnie wykrzykiwało propozycje zmian w manifeście. Pleyel stał z boku, minę miał zbolałą, ale nie próbował przywrócić porządku. Jack Bernstein rzucił Barrettowi zawstydzone, przepraszające spojrzenie. Drzwi znów się otworzyły i do pokoju wszedł dwudziestoparoletni mężczyzna. Bernstein trącił łokciem Barretta i powiedział:
— To Hawksbill!
Słynny matematyk, korpulentny, w zdefasonowanym niebieskim swetrze, bez krawata, zarośnięty, w okularach z grubymi szkłami, prezentował się niezbyt imponująco. Spod kędzierzawych kasztanowych włosów przezierała łysina, ale mimo to wyglądał jak student drugiego roku. Pozory mylą, pomyślał Barrett. W zeszłym roku gazety rozpisywały się o jego pracach; miał swoje pięć minut jako bohater nauki, kiedy na kongresie naukowym w Zurychu, Bazylei czy licho wie gdzie wygłosił referat o równaniach czasu. Gazety porównywały dzieło dwudziestopięcioletniego Edmonda Hawksbilla z dziełem dwudziestosześcioletniego Alberta Einsteina, wcale nie dyskredytując tego pierwszego. I oto był tutaj, członek żałosnej komórki rewolucyjnej, i nic nie świadczyło o jego nadzwyczajnej inteligencji. Czy człowiek z takimi świńskimi oczkami mógł być geniuszem?
Hawksbill położył aktówkę i powiedział bez wstępów:
— Przepuściłem wektory dystrybucji przez komputer uniwersytecki, gdy nikt nie patrzył. Wynik wskazuje na rozpad obu partii politycznych, nie rozstrzygnięte wybory prezydenckie oraz powstanie całkowicie odmiennego, bezprecedensowego systemu politycznego.
— Kiedy? — zapytał Pleyel.
— W ciągu trzech miesięcy po wyborach, plus minus czternaście dni — odparł Hawksbill. Głos, który wydobywał się z krępego ciała, był zupełnie bezdźwięczny, bez śladu modulacji: bezpłciowy strumień pustych tonów. — W lutym przyszłego roku możemy spodziewać się reperkusji, gdy nowy rząd spróbuje stłumić opozycję w imię przywracania porządku.
— Przedstaw nam parametry! — warknął student, który wcześniej czytał manifest z żółtej kartki. — Wyłóż je krok po kroku, Hawksbill! Pleyel powiedział:
— Z pewnością nie jest to konieczne. Jeśli…
— Nie, wyjaśnię — oświadczył matematyk, ani trochę nie speszony. Zaczął wyciągać papiery z aktówki. — Punkt pierwszy. Wybór prezydenta Delafielda z listy nowej Amerykańskiej Partii Konserwatywnej w 1972 i będące jego następstwem fundamentalne zmiany w ekonomicznej roli rządu, prowadzące do Boomu '73. Punkt drugi, Panika '76, która zapoczątkowała Permanentną Depresję. Zwycięstwo Narodowej Partii Liberalnej w 1976, z Amerykańskimi Konserwatystami mającymi przewagę tylko w dwóch stanach, to punkt trzeci. Jeśli dodamy wybory 1980 z ich ledwo dostrzegalnymi prądami rozpadu…
— To wszystko wiemy — przerwał mu znudzony głos.
Hawksbill wzruszył ramionami.
— Biorąc analogowe bloki głosujących, można matematycznie wykazać, że w listopadzie żadna główna partia prawdopodobnie nie uzyska większości głosów, i Odpowiedzialność zostanie przerzucona na Izbę Reprezentantów, lecz w następstwie sytuacji, jaka zaistniała wskutek wyborów do Kongresu w 1982, nawet wybór prezydenta nie będzie możliwy. Tym samym…
— W kraju zapanuje chaos.
— Dokładnie — przyznał Hawksbill. Barrett uświadomił sobie, że ostatni komentarz padł z okolic jego lewego łokcia. Spojrzał w dół i zobaczył Janet. Zaabsorbowany monotonną oracją Hawksbilla nie zauważył, jak weszła, ale teraz stała tuż przy nim. Bardzo blisko, prawdę mówiąc. Sądząc z gniewnej miny, Jack Bernstein nie był tym zachwycony.
— Nie sądzisz, że to kapitalna przemowa? — powiedział dziewczyna.
Barrett stwierdził, że zwraca się do niego. Z napięciem w głosie odparł:
— Wiedziałem, że jest źle, ale nie zdawałem sobie sprawy, że aż do tego stopnia. Jeśli to naprawdę się stanie…
— Stanie. Jeśli komputer Eda Hawksbilla mówi, że się stanie, to się stanie. Druga Rewolucja Amerykańska, tak to nazywamy. Norm Pleyel kontaktuje się z ważnym ludźmi w całym kraju, próbując temu zapobiec.
Barrettowi wydawało się to nierealne. Och, wiedział, że dochodziło do strajków, protestów, aktów sabotażu. Wiedział, że miliony ludzi są bez pracy, że od 1976 dolar cztery razy stracił na wartości, że kraje komunistyczne zwiększały nacisk, choć ich ekonomia też pozostawiała wiele do życzenia. I że polityczna struktura narodu zagmatwała się kompletnie: stare partie wymarły, a nowe dzieliły się na bloki mniejszości. Jednak zawsze wydawało mu się — podobnie jak wszystkim, których znał — że po jakimś czasie sytuacja się ustabilizuje. Ci tutaj jakby rozmyślnie rysowali pesymistyczne perspektywy. Rewolucja? Koniec obowiązującej konstytucji?
Janet poczęstowała go papierosem. Wziął, podziękował jej ruchem głowy i pstryknął zapalniczką. Razem usiedli na ławce. Jej ciepłe udo przycisnęło się do jego nogi. Jack siedział po drugiej stronie dziewczyny, coraz bardziej zdenerwowany. Barrett pomyślał, że ta Janet wcale nie byłaby taka zła, gdyby schudła ze dwadzieścia funtów, sprawiła sobie przyzwoity biustonosz, częściej myła twarz, wymalowała się… a potem roześmiał się w duchu ze swojej łatwej akceptacji. Parę minut temu uznał ją za tłustego flejtucha, ale już przeredagowywał tę opinię.
Siedząc cicho w kącie pokoju, próbował śledzić tok zebrania.
Hawksbill i ci, którzy go indagowali, znajdowali się w centrum zainteresowania. Pleyel, domniemany przywódca grupy, trzymał się w cieniu. Jednak Barrett zauważył, że ilekroć rozmowa zbyt mocno odbiegała od tematu, Pleyel interweniował i sprowadzał ją na właściwe tory. Ten człowiek miał sztukę dowodzenia we krwi, ale nie musiał rozkazywać. Barrett był pod wrażeniem jego osobowości.
Cała reszta jednakże nie wywarła na nim większego wrażenia.
Wszyscy byli zasadniczo przekonani, że kraj zmierza w niewłaściwym kierunku, i zasadniczo zgadzali się, że Coś Trzeba z Tym Zrobić. Ale poza tym frazesem wszystko było niejasne i chaotyczne. Nie mogli dojść do porozumienia w sprawie treści manifestu, który miał być rozpowszechniany przed Białym Domem, co zatem mówić o programie ratowania konstytucji. Byli podzieleni jak klub szachowy w szkole średniej i dysponowali mniej więcej taką samą siłą polityczną. Czy Bernstein spodziewał się, że on, Barrett, naprawdę przyłączy się do tej grupy? Jaki mięli cel? Jakie metody? Może był politycznie naiwny, ale potrafił trzeźwo ocenić ten komitet zaangażowanych rewolucjonistów i doszukać się w nim poważnych braków.