Jednego jednak obcy nie mogli mu zapewnić: kontaktu z ludźmi, który utrzymywał dzięki Winslowe’owi i poczcie. Gdyby zamknął się w stacji, nie mógłby odbierać gazet i czasopism i zostałby odcięty od świata. Nie wiedziałby, co się dzieje na Ziemi, nie miałby pojęcia, jak wygląda świat za progiem. Ucierpiałby na tym jego wykres, który stałby się bezużyteczny; chociaż nawet teraz był właściwie nieprzydatny, skoro Enoch nie miał pewności, czy poprawnie dobierał czynniki.
Ale przede wszystkim brakowałoby mu tego zakątka, który poznał tak dobrze, zakątka przemierzanego codziennie podczas spacerów. Dzięki spacerom pozostał człowiekiem i Ziemianinem.
Zastanawiał się, jaką rolę odgrywało jego intelektualne i emocjonalne człowieczeństwo, przynależność do rodzaju ludzkiego. Właściwie nie było powodu, by je zachować. Pod wpływem kosmopolitycznej Galaktyki stała identyfikacja z ojczystą planetą mogła wydawać się zaściankowa. Przez swój prowincjonalizm mógł coś stracić. Zdawał sobie jednak sprawę, że odwracanie się plecami od Ziemi nie leżało w jego charakterze. Szczerze ukochał to miejsce — prawdopodobnie kochał je bardziej niż inni ludzie, którzy nie dostrzegali migotania dalekich, nieodgadnionych światów. Człowiek musi do czegoś należeć, musi z czymś się identyfikować i być lojalny. Galaktyka była zbyt wielka, by jakiekolwiek stworzenie mogło w niej pozostawać nagie i samotne.
Skowronek wyfrunął z kępy trawy i wzbił się wysoko pod niebo. Na jego widok Enoch stanął i czekał, aż z gardziołka popłyną trele i opadną kropliście z błękitu. Ale nie usłyszał śpiewu, jaki z pewnością usłyszałby wiosną.
Powędrował dalej drogą; teraz miał już przed sobą stację wznoszącą się na wzgórzu.
„Zabawne — pomyślał. — Powinienem myśleć o tym budynku jako o stacji, nie domu. Dłużej jest stacją niż domem.”
Była w tym budynku jakaś nieprzyzwoita trwałość — jak gdyby dom wrósł w to wzgórze na zawsze.
Oczywiście, będzie istniał, jeśli będzie trzeba, tak długo, jak to będzie konieczne. Nic nie mogło mu zagrozić.
Nawet gdyby pewnego dnia przyszło Enochowi zamknąć się w czterech ścianach, stacja oprze się wszelkiej ludzkiej ciekąwości i wścibstwu. Nie można jej było uszkodzić, zrobić w niej dziury ani zburzyć. Nic nie można było zrobić. Śledzenie Enocha, domysły i spekulacje nie przyniosą Człowiekowi nic prócz wiedzy, że na wzgórzu stoi niezwykły dom. Dom, który przetrwa wszystko z wyjątkiem eksplozji termojądrowej — a może przetrwałby i to.
Enoch wszedł na podwórze i rozejrzał się w poszukiwaniu kępy drzew, z której dobiegł go błysk, ale tym razem nic nie dostrzegł.
10.
Wewnątrz stacji przekaźnik wiadomości gwizdał żałośnie.
Enoch zawiesił karabin, położył plik poczty i figurkę na biurku i pospieszył w drugi koniec pomieszczenia do urządzenia. Wcisnął guzik, trącił dźwignię i gwizdanie ustało.
Odczytał wiadomość na płytce:
NR 406302 DO STACJI 18327. BĘDĘ WCZESNYM WIECZOREM TWOJEGO CZASU. ZAPARZ KAWĘ. ULISSES.
Enoch uśmiechnął się. Ulisses i jego kawa! Jak dotąd był jedynym obcym, któremu smakował ziemski poczęstunek. Inni, owszem, próbowali — raz lub dwa.
To ciekawe. Polubili się z Ulissesem od samego początku, od burzowego popołudnia, kiedy usiedli razem na schodach, a zrzucona ludzka maska odsłoniła twarz obcego.
Przerażające oblicze, odpychające. Twarz okrutnego klauna. „Skąd mi to przyszło do głowy — pomyślał Enoch — przecież klaun nie jest okrutny.”
Lecz miał takiego przed sobą: kolorowa siatka plam na twarzy, twarde, mocno zwarte szczęki, cienka kreska ust. Potem zobaczył oczy i zapomniał o reszcie. Były duże, o miękkim spojrzeniu, błyszczały zrozumieniem. Dosięgły go jak wyciągnięta dłoń przyjaznej istoty.
Deszcz spadł z szumem na pola, bębnił o dach przybudówki, dotarł także do nich; krople wody z zacięciem biły w kurz podwórka, a zaskoczone zmokłe kurczaki szaleńczo szukały schronienia.
Enoch skoczył na nogi, złapał przybysza za ramię i wciągnął pod daszek ganku.
Stali naprzeciw siebie. Ulisses zdjął resztki maski, odsłaniając okrągłą, bezwłosą głowę i kolorowe oblicze. Twarz Indianina w napadzie szału, noszącego barwy wojenne, i do tego kilka cech klauna, jak gdyby cały ten makijaż miał przedstawiać absurdalną groteskę wojny. Jednak Enoch od razu zauważył, że to nie farba, a naturalne ubarwienie istoty przybyłej z odległych gwiazd.
Mimo zaskoczenia i zdumienia Enoch nie miał żadnych wątpliwości — dziwna istota nie pochodziła z Ziemi. Nie była na pewno człowiekiem. Potrafiła przybrać ludzką postać, z parą rąk i nóg, z głową i twarzą, ale nosiła w sobie jakieś zaprzeczenie człowieczeństwa, coś nieludzkiego.
W dawnych czasach mógł tak wyglądać demon, lecz owe czasy minęły (choć w niektórych częściach kraju jeszcze nie całkiem) ludzie nie wierzyli w demony, duchy czy inne; postacie z upiornego rodu, które według ludzkich wyobrażeń chodziły kiedyś po ziemi.
— Z gwiazd” — powiedział przybysz. I pewnie stamtąd przybył. Choć nie było w tym sensu. To przechodziło wszelkie ludzkie wyobrażenia. Nie wiadomo było czego się trzymać. Brak było jakiegoś odniesienia, punktu oparcia. Pozostawała w myślach luka, która być może miała się z czasem wypełnić, niby tunel wielkiego zdziwienia, ciągnący się w nieskończoność.
— Nie spiesz się — powiedział obcy. — Wiem, że to niełatwe.
I nie potrafię pomóc ci w żaden sposób. W końcu nie ma żadnego dowodu, że istotnie przybywam z gwiazd.
— Ale tak dobrze mówisz…
W twoim języku, chciałeś powiedzieć. Nie sprawił mi większych trudności. Gdybyś znał wszystkie języki galaktyczne, zrozumiałbyś, jak bardzo jest łatwy. Twój język nie jest skomplikowany. Należy do podstawowych pośród wielu sposobów porozumiewania się.
Enoch uznał, że to może być prawda.
— Jeśli chcesz — zaproponował obcy — oddalę się gdzieś na dzień lub dwa. Dam ci czas do namysłu. Potem wrócę. Do tego momentu wszystko przemyślisz.
Enoch uśmiechnął się sztywno; czuł nienaturalność uśmiechu na twarzy.
— Miałbym wtedy czas — powiedział — by wszcząć alarm w całej okolicy. Mogłaby czekać cię zasadzka.
Obcy potrząsnął głową.
— Jestem pewien, że tego nie zrobisz. Zaryzykuję. Jeśli chcesz…
— Nie — rzekł Enoch tak cicho, aż sam się zdziwił. — Nie.
Trzeba wychodzić losowi naprzeciw. Nauczyłem się tego na wojnie.
— Nadajesz się — powiedział obcy. — Świetnie pasujesz. Nie pomyliłem się w ocenie ciebie i jestem z siebie dumny.
— Ocenie?
— Chyba nie myślisz, że znalazłem się tu przypadkiem.
Znam cię, Enochu. Prawie tak dobrze, jak ty sam siebie. Może nawet lepiej.
— Wiesz, jak się nazywam?
— Oczywiście.
— No dobrze — powiedział Enoch. — A jak brzmi twoje imię?
— Ogarnia mnie wielkie zakłopotanie — odrzekł obcy. — Ja nie mam imienia. Znak mojej osoby, owszem, spełniający potrzeby mojej rasy, ale nic takiego, co dałoby się wypowiedzieć.
Nagle, nie wiadomo dlaczego, Enoch przypomniał sobie przygarbioną sylwetkę mężczyzny siedzącego na płocie. Spokojnie strugał on sobie nożykiem kij, podczas gdy nad jego głową świstały kule armatnie, a w odległości trzech kilometrów grały muszkiety.
— Potrzebne ci imię — oświadczył Enoch. — Niech będzie Ulisses. Muszę cię jakoś nazywać.