„Mary, co ja ci zrobiłem?”
Odpowiedź była naga i oczywista.
Wziął się do czegoś, czego nie rozumiał. I co gorsza, zgrzeszył jeszcze ciężej, myśląc, że rozumie. Pojął ledwie, co robić, lecz niczego nie zrozumiał na tyle, by uświadomić sobie konsekwencje — oto przyczyna.
Proces tworzenia wymagał odpowiedzialności, a on nie był przygotowany na coś więcej niż moralna odpowiedzialność za własne poczynania. Cierpienia moralne nic nie dają, gdy brak możliwości naprawienia zła.
Nienawidzili go, czuli się urażeni, a on nie miał im tego za złe, bo sam ich wiódł do człowieczeństwa, pokazał im ziemię obiecaną i wygnał z niej. Dał im wszystko, co posiadał człowiek, z wyjątkiem jednej, najważniejszej rzeczy: zdolności istnienia w ludzkim świecie.
Nienawidzili go wszyscy, prócz Mary, lecz jej pozostało coś gorszego niż nienawiść. Za sprawą człowieczeństwa, którym ją obdarzył, została skazana na miłość do potwora-stworzyciela.
„Nienawidź mnie, Mary — błagał. — Nienawidź mnie jak inni.”
Myślał o nich „ludzie-cienie”, ale to była tylko nazwa stworzona dla wygody, poręczna etykietka do nazywania ich w myśli.
Etykietka, która nie pasowała; nie przypominali przecież cieni ani duchów. Dla oczu byli trwali i materialni — prawdziwi jak ludzie. Tylko gdy próbowało się ich dotknąć, okazywali się nierealni — ręka sięgała w pustkę. Na początku sądził, że byli wytworem jego umysłu, lecz teraz stracił pewność. Najpierw przychodzili tylko wtedy, gdy ich wzywał; wykorzystywał wiedzę i techniki wyuczone podczas studiów nad osiągnięciami thaumaturgów z Alfarda XXII.
W ostatnich latach już ich nie przywoływał. Nie było okazji. Wiedzeni przeczuciem, przychodzili, zanim zdążył ich wezwać. Wyczuwali u niego potrzebę spotkania, zanim on sam zdał sobie sprawę ze swych pragnień. I już byli obok, czekali, by spędzić z nim godzinę lub wieczór.
Oczywiście, w pewnym sensie stanowili twory jego wyobraźni, gdyż to on nadał im kształt, być może z początku nie całkiem świadomie — nie wiedział, dlaczego mieli być właśnie tacy — ale ostatnio uświadomił sobie, choć wolałby nie wiedzieć dla większej satysfakcji poznawania. Nie przyznawał się do tej świadomości, spychał ją daleko na dno pamięci. Teraz jednak, gdy wszystko się skończyło i utraciło sens, przyznał się wreszcie.
David Ransone to był on sam, taki jakim chciał być — ale, rzecz jasna, nigdy nie był. Dziarski oficer wojsk Unii, z rangą nie na tyle wysoką, by uczynić go dumnym i nieprzystępnym, lecz wystarczającą do wyniesienia wysoko ponad przeciętność. Nieskazitelny i jowialny, przy tym zdecydowanie zuchwały; adorowany przez wszystkie kobiety, budzący podziw wśród mężczyzn. Urodzony dowódca i jednocześnie równy chłop, gdziekolwiek by się znalazł: w domu, na polu walki czy w salonie.
A Mary? Zabawne. Nigdy nie nazywał jej inaczej niż Mary. Bez nazwiska. Po prostu Mary.
Była co najmniej dwiema kobietami naraz. Po pierwsze, Sally Brown, która mieszkała kawałek dalej. Od jak dawna nie myślał o Sally? To dziwne, ale nie myślał o niej, dopiero teraz wstrząsnęło nim wspomnienie dawnej sąsiadki, Sally Brown. Byli kiedyś oboje zakochani w sobie, a może tak im się tylko wydawało. Nawet wiele lat później, gdy wciąż ją wspominał, nie miał pewności, mimo sentymentalnej mgiełki czasu, czy była to miłość czy tylko sentymentalizm żołnierza wyruszającego na wojnę. Miłość nieśmiała i niezdarna, pełna skrępowania — miłość córki farmera do syna farmera z sąsiedztwa. Postanowili się pobrać po jego powrocie z wojny, ale w kilka dni po zakończeniu bitwy pod Gettysburgiem dostał list, wysłany prawie miesiąc wcześniej, z wiadomością, że Sally Brown zmarła na dyfteryt. Tak, pogrążył się w smutku, choć nie pamiętał, jak głębokim… Smutek jednak musiał być głęboki, bo długa i ciężka żałoba była wówczas w modzie.
Mary z pewnością miała w sobie coś z Sally Brown, lecz nie wszystko. W równym stopniu była ową wysoką, dumną córą Południa, którą ujrzał podczas marszu piaszczystą drogą w palącym słońcu Wirginii. Z dala od drogi stał dwór, jedna z tych wielkich posiadłości właścicieli plantacji, a ona — przy jednej z ogromnych białych kolumn u wejścia — patrzyła na przemarsz armii wroga. Miała czarne włosy, cerę bielszą od białej kolumny, stała wyprostowana — tak dumna, wyzywająca i władcza, że ją zapamiętał. Wracał do niej myślami i marzył o niej — choć nigdy nie poznał jej imienia — przez wszystkie dni w pocie, krwi i kurzawie wojny. Rozmyślał i śnił o niej, pełen wątpliwości, czy nie zdradza w ten sposób Sally. Na biwaku, przy ognisku, kiedy rozmowy to cichły, to znów rozbrzmiewały, otulony kocem, patrzył w gwiazdy i puszczał wodze fantazji; marzył, że po wojnie pojedzie do Wirginii i odnajdzie tę dziewczynę w białym pałacu. Jeśli jej tam nie zastanie, przewędruje całe Południe, by ją odnaleźć. Ale nigdy tego nie zrobił; nie miał wcale zamiaru szukać. Marzył tylko przy ognisku.
Mary była nimi obiema: Sally Brown i nieznajomą pięknością z Wirginii, która stała przy białej kolumnie, patrząc na maszerujących żołnierzy. Mary to był cień tych kobiet, a może jeszcze wielu innych, o których właściwie nic nie wiedział — kompozycja wszystkiego, co znał, oglądał i podziwiał u kobiet.
Była doskonałością. Jego ideałem kobiety stworzonym w wyobraźni. Spoczywała teraz w grobie jak Sally Brown, jak piękność z Wirginii, zagubiona we mgle czasu jak wszystkie kobiety, które miały stać się jej cząstką — dla niego umarła.
Oczywiście, kochał ją, była przecież każdą jego miłością, wszystkimi kochanymi kobietami naraz — jeśli w ogóle kochał jakąś kobietę albo przynajmniej myślał, że kocha. Lecz nigdy nie przyszło mu do głowy, że ona może się zakochać w nim. Dopóki nie dowiedział się o jej miłości, udawało mu się pielęgnować w głębi serca uczucie, że ta miłość nie ma przyszłości, że jest niemożliwa, choć była miłością spełniającą wszystkie jego oczekiwania.
Usiłował dociec, gdzie Mary może być teraz, dokąd odeszła: w otchłań, którą usiłował sobie wyobrazić, czy w dziwny niebyt. Podświadomie oczekiwał chwili, gdy znów do niego wróci.
Ukrył twarz w dłoniach i siedział tak w poczuciu nieszczęścia i winy.
Oby nigdy nie przyszła. Modlił się o to. Będzie lepiej dla nich obojga, jeśli nigdy nie wróci.
Gdyby jednak mógł wiedzieć, gdzie teraz przebywa. Gdyby tak zdobył pewność, że spotkał ją jakiś rodzaj śmierci i nie jest dręczona myślami. Przeświadczenie, że być może jeszcze coś czuje, było nie do zniesienia.
Usłyszał gwizd, który dawał znać o czekającej wiadomości, i podniósł głowę. Nie wstał jednak z miejsca. Ręką bez czucia sięgnął w stronę stolika do kawy obok sofy, na której siedział. Blat zastawiony był kolorowymi ozdóbkami i błyskotkami otrzymanymi w prezencie od podróżnych. Wziął w dłonie sześcian zrobiony z jakiegoś szkła lub przezroczystego kryształu — nigdy nie mógł dociec, z czego powstał ów przedmiot. Wytężając wzfok, spostrzegł maleńki obraz — dokładny i trójwymiarowy — przedstawiający świat z baśni. Dziwaczny krajobraz zatopiony w środku przedstawiał jakby leśną polanę otoczoną przez wybujałe muchomory. W powietrzu unosił się deszcz migotliwych płatków (a może to powietrze migotało?), które lśniły i błyszczały w fiołkowym świetle wielkiego błękitnego słońca.
Na polanie tańczyły stworki przypominające bardziej kwiaty niż zwierzęta; poruszały się z takim wdziękiem, że zapierało dech w piersi. Potem baśniowy świat zniknął i pojawił się inny: dzikie, ponure ustronie, gdzie srogie, posępne urwiska wrastały wysoko w czerwone, złowrogie niebo, a wielkie latające stwory, przypominające szmaty, trzepocząc, przemieszczały się w górę i w dół, inne natomiast rozpostarły się ohydnie na sękatych, sterczących konarach skarlałych drzew, wyrastających z litej skały. Z dołu, kto wie z jakiej głębokości, dochodziło dudnienie rozszalałej rzeki.