Czy oni nosili swą siłę witalną na zewnątrz, podczas gdy u wszystkich innych kryła się wewnątrz?
Słaby wiatr zawodził w zdobieniach na szczycie dachu; przez okno widać było postrzępione chmury.
W stacji panował chłód i nastrój osamotnienia, sięgający dalej niż ziemska samotność.
Enoch zostawił ciało i sztywnym krokiem podszedł do przekaźnika wiadomości. Zamówił bezpośrednie połączenie z Galaktyką Centralną, stał i czekał, zacisnąwszy dłonie na obudowie maszyny.
— MOŻNA NADAWAĆ — oznajmiła Centrala.
Zdał zwięzły raport z tego, co się stało, najobieklywniej jak potrafił.
Nie napotkał wahania ani żadnych pytań z drugiej strony. Zwyczajne wskazówki (jak gdyby coś takiego zdarzało się często), określające sposób postępowania. Przybysz z Wegi musiał pozostać na planecie, na której spotkała go śmierć; ciało miało być poddane miejscowej ceremonii pogrzebowej. Tak stanowiło prawo Wegi i tamtejszy kodeks honorowy. Gdzie Weganin padł, tam musiał pozostać, a miejsce to stawało się na zawsze częścią Wegi XXI. Pełno było takich miejsc w Galaktyce.
— TUTEJSZY ZWYCZAJ — nadawał Enoch — NAKAZUJE GRZEBAĆ ZMARŁYCH.
— W TAKIM RAZIE POGRZEBAĆ.
— CZYTAMY WERSETY ZE ŚWIĘTEJ KSIĘGI.
— PRZECZYTAJ. PORADZISZ SOBIE?
— TAK. ALE ZWYKLE ROBI TO OSOBA DUCHOWNA. W TEJ SYTUACJI JEDNAK TO NIEROZSĄDNE.
— ZGODA — orzekła Galaktyka Centralna. — MOŻESZ RÓWNIE DOBRZE SAM?
— TAK.
— NAJLEPIEJ ZRÓB SAM.
— CZY KREWNI I PRZYJACIELE PRZYJADĄ NA POGRZEB?
— NIE.
— ZAWIADOMICIE ICH?
— TAK, FORMALNIE. ONI JUŻ WIEDZĄ.
— PRZECIEŻ ON UMARŁ PRZED CHWILĄ.
— NIE SZKODZI, WIEDZĄ.
— A ŚWIADECTWO ZGONU?
— NIEPOTRZEBNE. ONI WIEDZĄ, NA CO UMARŁ.
— A BAGAŻ? JEST TU KUFER.
— ZATRZYMAJ GO. JEST TWÓJ. ZAPŁATA ZA POSŁUGĘ WOBEC CZCIGODNEGO ZMARŁEGO. ZGODNIE Z PRAWEM.
— ALE TAM MOŻE BYĆ COŚ WAŻNEGO.
— ZATRZYMAJ KUFER. ODMOWA OBRAŻA PAMIĘĆ ZMARŁEGO.
— COŚ JESZCZE? — spytał Enoch. — TO WSZYSTKO?
— WSZYSTKO. POSTĘPUJ Z WEGANBMEM JAK Z PRZEDSTAWICIELEM SWOJEJ RASY.
Enoch skasował wiadomość i wrócił w drugi koniec pomieszczenia.
Stanął nad Mglistym, przemógł się, nachylił, by unieść ciało i położyć na sofie. Nie mógł jednak go dotknąć. Coś strasznego, jakaż potworna przemiana świetlistej istoty, która niedawno siedziała i prowadziła z nim rozmowę!
Pokochał Mglistych od pierwszego spotkania z nimi, podziwiał ich, nie mógł się doczekać kolejnej wizyty któregokolwiek z nich, a teraz stał jak roztrzęsiony tchórz, niezdolny dotknąć trupa.
Odczuwał nie tylko przerażenie. W końcu przez lata pracy w stacji widział niejedną okropną postać. Ale przedtem jakoś potrafił zapanować nad uczuciem obrzydzenia, nie zwracać uwagi na powierzchowność, postrzegać inne życie jako bratnie istnienie. Traktował wszystkich jak ludzi.
„Przecież — upominał siebie w myślach — to mój przyjaciel. Powinienem złożyć zmarłemu przyjacielowi należną cześć, okazać miłość i troskę.”
Przystąpił bezwiednie do wypełniania swojej powinności. Nachylił się i uniósł ciało. Mglisty prawie nic nie ważył, jak gdyby śmierć odebrała mu jeden wymiar, umniejszyła dosłownie i w przenośni. „A może — zastanawiał się Enoch — złocista poświata miała jakiś ciężar?”
Położył ciało na sofie i wyprostował je. Potem wyszedł i zapaliwszy w przybudówce latarnię, udał się do stodoły.
Nie zaglądał do niej od lat, jednak niewiele się tam zmieniło. Mocny dach chronił przed złą pogodą, wewnątrz było przytulnie i sucho. Z belek zwisały pajęczyny, wszędzie zalegał kurz. Zwietrzałe pasemka siana zwiezionego przed laty opuszczały się ze szpar między deskami tworzącymi podłogę sąsieka.
Zawiesił latarnię na kołku i wszedł po drabinie do sąsieka. Po ciemku, gdyż bał się wnieść latarnię do suchej jak pieprz sterty siana, w głębi pod stromizną dachu znalazł stos dębowych desek.
Miał tu jako chłopiec jaskinię na niby; spędził w tym miejscu wiele szczęśliwych dni w czasie niepogody, gdy nie mógł wychodzić na dwór. Był Robinsonem Kruzoe w swej jaskini na bezludnej wyspie albo ukrywającym się przed indiańskimi łowcami skalpów. Miał broń — drewnianą strzelbę, którą wystrugał z kawałka deski, a potem wygładzał strugiem, nożem i kawałkiem szkła, aż nabrała gładkości. Hołubił ją przez wszystkie lata chłopięce do dnia, kiedy skończył dwanaście lat i ojciec po powrocie z miasta podarował mu prawdziwą broń.
W ciemności wyszukał odpowiednie deski. Przeniósł je do drabiny i ostrożnie opuścił na ziemię. Zszedł na dół i wspiął się po kilku stopniach do spichlerza, gdzie trzymał narzędzia. Otworzył wieko wielkiej skrzyni i odkrył w niej dawno opuszczone mysie gniazdo. Wyrzucił słomę i siano stanowiące budulec siedziby gryzoni. Odsłonił wreszcie narzędzia. Utraciły połysk — metal poszarzał, pokrył się lekkim nalotem od nieużywania — nie zardzewiały jednak i wciąż były ostre.
Wybrał potrzebne i zszedł na klepisko, gdzie zabrał się do pracy. Pomyślał, że całe wieki upłynęły, odkąd ostatni raz zbijał trumnę przy świetle latarni. Wtedy to jego ojciec leżał w domu.
Dębowe deski były suche i twarde, ale narzędzia dobrze się spisywały. Piłował, gładził i przybijał, aż powietrze napełniło się zapachem trocin. W stodole było cicho i przytulnie; wielka kopa siana w sąsieku tłumiła zawodzenie wiatru.
Zbił wreszcie trumnę; była cięższa, niż początkowo sądził.
Znalazł starą taczkę opartą o ścianę za przegrodami, w których kiedyś stały konie, i załadował na nią trumnę. Z wysiłkiem, często przystając, by odpocząć, ruszył w stronę cmentarza wśród jabłoni.
Tam, tuż obok grobu ojca, wykopał dół łopatą i kilofem, które to przyniósł ze sobą. Dół nie był tak głęboki, jak wymagał zwyczaj — czyli na metr siedemdziesiąt; Enoch zdawał sobie sprawę, że gdyby zastosował się do zwyczaju, nie poradziłby sobie z trumną. Wykopał więc grób na głębokość około metra, pracując w słabym świetle latarni ustawionej na kopcu ziemi. Z lasu wyleciała sowa i usiadła na chwilę gdzieś wśród jabłoni. Gdy przestała pohukiwać, słychać było jej pomruki i gulgotanie. Księżyc zniknął na zachodzie, a przez postrzępione chmury przezierały gwiazdy.
Skończył wreszcie; trumna spoczywała w grobie, w latarni dopalały się resztki nafty, płomień mrugał za sczerniałym szkłem.
Wewnątrz stacji Enoch znalazł prześcieradło, w które zamierzał owinąć zwłoki. Wsunął Biblię do kieszeni i uniósł okryte ciało przybysza z Wegi. Wszedł do sadu już w świetle przedświtu. Złożył zwłoki w trumnie, przybił wieko, po czym wydostał się z grobu.
Stanął na krawędzi dołu, wyjął Biblię z kieszeni i odnalazł właściwy ustęp. Czytał głośno. Nie musiał nawet wytężać wzroku w słabym świetle. Werset pochodził z rozdziału, do którego często zwykł zaglądać:
W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział…
Czytał i rozmyślał o tym, że to były odpowiednie słowa; wiele potrzeba miejsc, by dać schronienie wszystkim duszom całej Galaktyki — i innych galaktyk, ciągnących się, być może, w nieskończoność w przestrzeni kosmicznej.
Choć przy dobrej woli starczyłoby jedno.
Skończył czytać i wypowiedział z pamięci egzekwie, nie całkiem pewien słów. Nie pozbawił ich jednak sensu. Łopatą począł zrzucać ziemię.
Gwiazdy i księżyc znikły, ucichł wiatr. W ciszy poranka niebo na wschodzie różowiało.