Enoch stał z łopatą w ręku nad grobem.
— Żegnaj, przyjacielu — rzekł.
Potem odwrócił się i w pierwszych promieniach poranka wrócił do stacji.
16.
Enoch wstał zza biurka i zaniósł księgę zapisów na półkę.
Odwrócił się i stał niezdecydowany.
Tyle miał do zrobienia. Powinien przeczytać gazety. Na bieżąco prowadzić dziennik. W ostatnim numerze Rocznika Badań Geograficznych było kilka rozpraw, do których powinien zajrzeć.
Ale nie miał na nic ochoty. Tyle spraw musiał przemyśleć, tyle miał zmartwień, tyle trosk.
Nadal go obserwowano. Stracił ludzi-cienie. A świat parł do wojny.
Właściwie nie powinien był przejmować się światem. W każdej chwili mógł się go wyrzec, odciąć się od ludzkości. Gdyby nie wychodził na zewnątrz, nie otwierał drzwi, nie robiłoby mu różnicy, do czego dąży świat i co się może stać. Przecież miał własny świat. I to większy, niż mógłby się komukolwiek przyśnić. Nie potrzebował Ziemi.
Podszedł do wyjścia, wypowiedział formułę i przejście otwarło się. Wszedł do przybudówki. Przejście zamknęło się za nim.
Przeszedł za róg domu i usiadł na schodkach prowadzących na ganek.
„Tutaj wszystko się zaczęło” — pomyślał.
Siedział tak w letni dzień, dawno temu, kiedy nagle gwiazdy dosięgły go z przepastnych głębin kosmosu i ich wybór padł na niego. Słońce skłaniało się ku zachodowi, wkrótce miał nastać wieczór. Upał już zelżał i chłodny wietrzyk pełzł w dolinie w stronę koryta rzeki. Za polami, na skraju lasu krążyły wrony na tle nieba, głośno kracząc.
Ciężko będzie zamknąć drzwi i nigdy ich nie otwierać. Niełatwo wyrzec się dotyku słońca i wiatru, zapachu zmiennych pór roku na Ziemi. Człowiek nie jest na to przygotowany. Nie wtopił się jak dotąd w stworzone przez siebie środowisko, nie potrafił więc całkowicie zrezygnować z warunków życia na ojczystej planecie. Dla pełni jego człowieczeństwa niezbędne były słońce, ziemia i wiatr.
„Powinienem to robić częściej — myślał Enoch. — Wychodzić i siadywać tutaj, nic nie robić, po prostu patrzeć. Widzieć drzewa, rzekę na zachodzie i błękit wzgórz Iowy na przeciwległym brzegu Missisipi, obserwować, jak wrony kołują na niebie i gołębie kroczą z powagą po dachu stodoły.
Warto robić tak co dzień, cóż bowiem znaczy postarzeć się o jedną godzinę? Nie ma potrzeby oszczędzać godzin, jeszcze nie teraz. Może nadejdzie taki czas, wówczas droga mi będzie każda godzina, minuta, nawet sekunda.”
Usłyszał szybkie kroki. Ktoś okrążał dom potykając się — prawdopodobnie był zmęczony.
Enoch poderwał się i wielkimi susami ruszył w stronę przybysza. Zbliżyła się do niego, potykając, z rozłożonymi ramionami. Wyciągnął ręce i pochwycił ją w objęcia.
— Lucy! — zawołał. — Lucy! Dziecko, co się stało?
Poczuł na dłoniach coś lepkiego, uniósł je do oczu i wtedy dostrzegł na nich krew — na sukience Lucy, z tyłu, widniała plama krwi. Porwał dziewczynę za ramiona i odsunął od siebie, by widzieć jej twarz. Była mokra od łez i przerażona, błagała bezgłośnie o pomoc.
Wyrwała mu się i odwróciła. Opuściła ramiączka sukienki, która zsunęła się do połowy pleców. Odsłonięte ciało było poorane długimi pręgami — cały czas sączyła się z nich krew.
Lucy podciągnęła sukienkę i znów stanęła twarzą do Enocha. Uczyniła błagalny gest i wskazała w dół wzgórza, na pole ciągnące się aż pod las. Ktoś się zbliżał, szedł wśród drzew; był już prawie na skraju dawnego pola. Lucy także musiała to widzieć, bo przylgnęła do Enocha, drżąc, w poszukiwaniu obrony.
Wziął ją na ręce i biegiem ruszył do przybudówki. Wypowiedział formułę i przejście otwarło się, wpuszczając go do stacji. Usłyszał, jak ściana zamyka się za nim.
Przystanął — z Lucy Fisher na rękach — i wtem zdał sobie sprawę, że popełnił wielki błąd; gdyby zastanowił się, nie zrobiłby tego, nigdy by tak nie postąpił.
Poszedł za impulsem, zupełnie bezmyślnie.
Dziewczyna poprosiła, by ją obronił, więc zapewnił jej bezpieczeństwo — tutaj żadne siły na świecie nie mogły jej dosięgnąć. Ale ona była człowiekiem, a żaden człowiek — poza nim samym — nie miał prawa przekroczyć progu stacji. Stało się i nic nie można było na to poradzić.
Położył ją na sofie, potem cofnął się o krok. Usiadła i patrzyła na niego, próbując przywołać uśmiech na twarz, jak gdyby nie była pewna, czy wolno się śmiać w takim miejscu. Uniosła dłoń i próbowała obetrzeć łzy z policzków. Obiegła spojrzeniem pomieszczenie i jej usta otwarły się ze zdumienia.
Enoch przykucnął, uderzył lekko w sofę i pogroził palcem dziewczynie, mając nadzieję, że zrozumie, iż nie ma ruszać się z miejsca. Zatoczył koło ręką, wskazując wyposażenie stacji, i surowo pokręcił głową.
Wpatrywała się w niego zafascynowana, potem uśmiechnęła się i skinęła głową na znak zrozumienia.
Sięgnął po jej dłoń, położył na swojej i pogłaskał bardzo delikatnie; chciał, by wiedziała, że wszystko będzie dobrze, jeśli tylko nie opuści stacji.
Teraz już uśmiechała się, najwyraźniej przestała się zastanawiać, czy wolno.
Drugą ręką wskazała stolik do kawy, zastawiony mnóstwem dziwnych upominków.
Skinął głową, wzięła więc jeden z podarunków i zaczęła mu się przyglądać, obracając go w dłoniach.
Enoch wstał i poszedł po karabin.
Potem wyszedł naprzeciw nieznanemu, przed którym uciekała Lucy.
17.
Przez pole szło dwoje ludzi. Zbliżali się do stacji. Enoch poznał Hanka Fishera, ojca Lucy. Kiedyś, parę lat temu, zamienił z nim kilka słów podczas jednego ze swoich spacerów. Hank tłumaczył się — raczej głupio i niepotrzebnie — że szuka krowy, która mu zginęła. Z jego ukradkowych spojrzeń Enoch wyczytał jednak jakieś ciemne sprawki.
Drugi mężczyzna był młodszy. Mógł mieć nie więcej niż szesnaście lat. Enoch pomyślał, że z całą pewnością jest to jeden z braci Lucy.
Stał na ganku i czekał.
Zauważył, że Hank niesie zwinięty bat i wiedział już, skąd wzięły się rany na plecach Lucy. Poczuł gwałtowny przypływ gniewu, ale stłumił go w sobie. Lepiej poradzi sobie z Hankiem, jeśli zachowa spokój.
Fisherowie zatrzymali się o trzy kroki przed nim.
— Dzień dobry — odezwał się Enoch.
— Widział pan moją córkę? — spytał Hank.
— A jeśli tak, to co? — odparł Enoch.
— Ze skóry ją obedrę! — wrzasnął Hank, wymachując batem.
— W takim razie — rzekł Enoch — nie sądzę, by zdołał pan dowiedzieć się czegoś ode mnie.
— Ukrył pan ją! — wycedził Hank.
— Proszę sprawdzić — odparł Enoch.
Hank postąpił krok naprzód i zawahał się.
— Dostała, bo zasłużyła! — krzyknął. — I jeszcze oberwie.
Nikt, nawet rodzone dziecko, nie będzie rzucać na mnie uroków.
Enoch nie odpowiedział. Hank stał niezdecydowany.
— Wtrącała się — powiedział Hank. — Nie miała prawa się wtrącać. To nie jej zasmarkany interes.
Odezwał się chłopak:
— Akurat tresowałem Butchera. Butcher — wyjaśnił — to szczeniak, pies do polowania na szopy.
— Właśnie — powiedział Hank. — On nic złego nie robił. Chłopaki złapali zeszłej nocy młodego szopa. A jak namęczyli się przy tym. Roy wystawił go, to znaczy przywiązał do drzewa.
A Butchera miał na smyczy. Żeby szczeniak trochę powalczył z szopem. Bez niczyjej krzywdy. Zanim cośby sięstało, odciągnąłby psa i dał obu odpocząć. A potem znów by go poszczuł.