— Tak sądzisz? — zainteresował się Ulisses.
— Jestem pewien.
Powoli postąpił naprzód, a Lucy czekała.
— Ono… ona — używacie formy żeńskiej — ona się nie boi.
Ulisses roześmiał się.
Nie boi się nawet mnie — powiedział.
Mglisty wyciągnął do niej rękę, a Lucy stała przez chwilę nieruchomo, potem podała dłoń i uścisnęła przypominające macki palce Mglistego.
Przez moment Enochowi zdawało się, że złocista poświata obejmuje swym blaskiem dziewczynę Ziemiankę. Zamrugał i złudzenie — jeśli to było rzeczywiście złudzenie — prysło; jedynie Mglisty stał w złotym blasku.
„Ja kie to dziwne — zastanawiał się Enoch — że dziewczyna nie obawia się ani Ulissesa, ani Mglistego. Czy naprawdę widzi coś poza powierzchownością, wyczuwa w tych istotach człowieczeństwo (na Boga, nawet teraz nie potrafię myśleć inaczej niż po ludzku)? Jeżeli to prawda, może ona nie jest tak naprawdę człowiekiem? Oczywiście, jest człowiekiem z pochodzenia i wyglądu, ale nie została ukształtowana przez ludzką kulturę; może jest tym, czym byłby człowiek, gdyby nie zagłuszyły go wzorce zachowania i osądu, które z biegiem lat zastygły w prawa określające postawy ludzkie?”
Lucy uwolniła rękę Mglistego i wróciła na sofę.
— Enochu Wallasie — powiedział Mglisty.
— Tak?
— Ona należy do twej rasy?
— Tak, oczywiście.
— Jest zupełnie inna niż ty. Jak gdyby istniały dwie rasy.
— Nie ma dwóch ras. Jest tylko jedna.
— Czy wielu jest takich jak ona?
— Nie mam pojęcia.
— Może kawy? — zwrócił się Ulisses do Mglistego. — Czy napijesz się kawy?
— Kawy?
— Znakomity napój. Przynajmniej jedno wielkie osiągnięcie Ziemian.
— Nie kosztowałem jeszcze tego — rzekł Mglisty. — Nie sądzę, bym dał się skusić. — Z powagą zwrócił się do Enocha: — Czy wiesz, dlaczego tu jestem?
— Chyba tak.
— Żałuję, że powód jest właśnie taki. Jednak muszę…
— Jeśli wolno, proponowałbym przyjąć, że protest został już złożony — rzekł Enoch.
— Dlaczego nie? — poparł go Ulisses. — Sądzę, że nie ma potrzeby, byśmy wszyscy trzej musieli odgrywać tę dość przykrą scenę.
Mglisty wahał się.
— Jeżeli uważasz, że jednak trzeba… — zaczął Enoch.
— Nie — powiedział Mglisty. — Będę usatysfakcjonowany, jeśli nie wypowiedziany protest zostanie przyjęty bez zastrzeżeń.
— Przyjmuję go — rzekł Enoch — pod jednym wszakże warunkiem: będzie mi wolno upewnić się, czy oskarżenie nie jest bezpodstawne. Muszę wyjść i zobaczyć.
— Nie wierzysz mi?
— Nie o to chodzi. Muszę po prostu sprawdzić. Nie mogę przyjąć protestu w imieniu własnym i mojej planety, dopóki nie uczynię przynajmniej tyle.
— Enochu — powiedział Ulisses — przybysz z Wegi jest ci przychylny. Nie tylko teraz, ale i zanim to się wydarzyło. Jego lud wytacza oskarżenie z największą niechęcią. Wiele przykrości doznali, by ochronić Ziemię i ciebie samego.
— I według waszych odczuć okażę niewdzięczność, jeśli nie przyjmę protestu i oskarżenia na podstawie słów przybysza z Wegi.
— Przykro mi, Enochu — rzekł Ulisses. — Właśnie to mam na myśli.
Enoch potrząsnął głową.
— Latami starałem się zrozumieć i dostosować do etyki i sposobu myślenia wszystkich tych, którzy przybywali do stacji. Odsunąłem na bok moje własne ludzkie odruchy. Próbowałem zrozumieć inne punkty widzenia, inne sposoby pojmowania; wiele z nich kłóciło się z moim. Cieszę się, że tak postępowałem, gdyż dzięki temu dane mi było wyjść poza ziemskie opłotki. Myślę, iż wiele skorzystałem. Ale to nie dotyczy Ziemi; doświadczałem wszystkiego sam. A teraz sprawa odnosi się także do innych Ziemian i muszę podejść do niej jak Ziemianin. W tym konkretnym przypadku jestem nie tylko zawiadowcą stacji galaktycznej.
Nie odpowiedzieli mu. Enoch czekał — milczenie przedłużało się.
W końcu odwrócił się i ruszył do drzwi.
— Zaraz wracam — powiedział. Wyrzekł formułę, po czym przejście zaczęło się otwierać.
— Chciałbym z tobą pójść. Jeżeli się zgodzisz — poprosił cicho Mglisty.
— Świetnie, chodźmy — odpowiedział Enoch.
Na zewnątrz było ciemno, więc Enoch zapalił latarnię. Mglisty przyglądał jej się uważnie.
— Materiał palny ze skamielin — wyjaśnił Enoch. — Pali się koniuszek nasączonego knota.
Mglisty spytał przerażony:
— Ale z pewnością znacie coś lepszego?
— Teraz mamy dużo lepsze — uspokoił go Enoch. — Po prostu jestem staroświecki.
Enoch szedł pierwszy, Mglisty o krok za nim. Latarnia rzucała niewielki krąg światła.
— To dzika planeta — stwierdził Mglisty.
— Tutaj dzika. W innych częściach ujarzmiona.
— Moja planeta podlega kontroli — powiedział przybysz. — Jest kontrolowana całkowicie.
— Wiem. Rozmawiałem z wieloma Weganami. Opisali mi waszą planetę.
Skierowali się do stodoły.
— Chcesz wrócić? — spytał Enoch.
— Nie — odrzekł Mglisty. — To radosne przeżycie. Czy te tam to dzikie rośliny?
— Nazywamy je drzewami — wyjaśnił Enoch.
— Wiatr wieje, jak chce?
— Tak. Na razie nie potrafimy kontrolować pogody.
Łopata stała przy drzwiach stodoły. Enoch podniósł ją i skierował się do sadu.
— Oczywiście wiesz, że ciała nie ma — powiedział Mglisty.
— Jestem na to przygotowany.
— Więc dlaczego?
— Bo muszę mieć pewność. Nie zrozumiesz tego, prawda?
— Powiedziałeś w stacji, że usiłowałeś nas zrozumieć. Może dla odmiany wreszcie któryś z nas powinien postarać się zrozumieć ciebie.
Enoch prowadził ścieżką przez sad. Doszli do płotu wokół cmentarza rodzinnego. Krzywo umocowana furtka stała otworem. Enoch wszedł przez nią, za nim Mglisty.
— Tutaj go pogrzebałeś?
— To cmentarz rodzinny. Leżą tu moja matka i ojciec. Pochowałem go obok nich.
Podał latarnię Mglistemu, a sam podszedł z łopatą do grobu. Wbił narzędzie w ziemię.
— Bądź tak dobry i podejdź bliżej z tą latarnią.
Mglisty zbliżył się.
Enoch ukląkł i odgarnął opadłe na ziemię liście. Pod nimi ziemia była miękka — ktoś musiał ją niedawno rozkopać. Zapadła się, a w środku zagłębienia był nieduży otwór. Enoch przesunął dłonią po ziemi. Usłyszał, jak grudki wpadają w dziurę i uderzają w coś, co nie było glebą.
Mglisty znów poruszył latarnią i Enoch nic nie widział. Ale Enochowi nie było już potrzebne światło. Zdawał sobie sprawę, że kopanie nic nie da; wiedział, co by znalazł. Powinien był pilnować. Nie powinien był umieszczać zwracającego uwagę kamienia — ale Galaktyka Centralna mówiła wyraźnie: „Postępuj jak z przedstawicielem swojej rasy”. Tak właśnie uczynił.
Wyprostował się, lecz wciąż klęczał, czując, jak wilgoć ziemi wsiąka w jego spodnie.
— Nikt mi o tym nie powiedział — rzekł cicho Mglisty.
— O czym?
— O nagrobku. I o napisie na nim. Nie miałem pojęcia, że znasz nasz język.
— Nauczyłem się. Chciałem kiedyś przeczytać pewne zwoje.
Obawiam się, że nie władam nim biegle.
— Dwa błędy ortograficzne — powiedział Mglisty — i drobna niezręczność, ale to sienie liczy. Liczy się natomiast to, że kiedy pisałeś, myślałeś jak jeden z nas.
Enoch wstał i sięgnął po latarnię.
— Wracajmy — rzucił ostro. — Już wiem, kto to zrobił. Muszę go dopaść.