Выбрать главу

Byłem tak samo niezaradny, jak swego czasu oni. Pomagałem im przy bimbrze; pędziliśmy razem, piliśmy, czasem się sprzedawało. Chodziłem z nimi na ryby, na polowania, siadywałem, żeby trochę pogadać; pokazali mi parę miejsc, gdzie mogłem znaleźć żeń-szeń — „sang”, jak go nazywają. Sądzę, że dla socjologa Fisherowie byliby kopalnią wiadomości. Mają córkę — niemowę. Jest śliczna i potrafi wywabiać czarami kurzajki.

— Znam ten typ ludzi — powiedział Hardwicke. — Urodziłem się i wychowałem na Południu, w górach.

— To Fisherowie opowiedzieli mi o koniach i kosiarce. Kiedyś poszedłem na skraj pastwiska Wallace’a i zacząłem kopać.

Znalazłem końską czaszkę i parę kości.

— Ale nie wiadomo czy to był koń Wallace’a.

— Nie — odrzekł Lewis. — Znalazłem też część kosiarki. Niewiele już z niej zostało.

— Wróćmy do rzeczy — powiedział Hardwicke. — Po śmierci ojca Enoch został na farmie. Nigdy jej nie opuszczał?

Lewis pokręcił głową.

— Mieszka w swoim starym domu. Nic w nim nie zmieniał.

Dom nie postarzał się bardziej od właściciela.

— Był pan w tym domu?

— Nie w środku. Opowiem panu.

3.

Miał godzinę. Wiedział, że ma tyle czasu, bo przez ostatnie dziesięć dni sprawdzał rozkład dnia Enocha Wallace’a. Od momentu wyjścia Enocha do chwili powrotu z pocztą mijała co najmniej godzina. Czasem trochę więcej, gdy listonosz się spóźniał albo gdy Wallace i listonosz się zagadali. Ale Lewis powiedział sobie, że może liczyć najwyżej na godzinę.

Wallace zniknął za zboczem, kierując się w stronę skały górującej nad urwiskiem, u którego stóp płynęła rzeka Wisconsin. Zaraz wejdzie na skalny szczyt i stanie tam, z karabinem pod pachą, patrząc na dziewiczą dolinę rzeki. Następnie zejdzie z góry i będzie się wspinał po wyłożonej kłodami ścieżce do miejsca, gdzie kwitną storczyki, stamtąd znów na szczyt wzgórza, do strumienia wypływającego ze zbocza poniżej uprawnego pola, które leży odłogiem co najmniej od stu lat. Wreszcie w poprzek stoku dotrze do zarośniętej drogi, która prowadzi do skrzynki pocztowej.

Od dziesięciu dni, odkąd Lewis go śledził, cała trasa ani razu nie uległa zmianie. „Możliwe, że nie zmieniła się od lat” — pomyślał Lewis. Wallace się nie spieszył. Spacerował, jakby miał nie wiadomo ile czasu. Zatrzymywał się, by odnowić znajomość ze starymi przyjaciółmi: drzewami, wiewiórką, kwiatkiem. Jego ruchy były szorstkie, miał w sobie wiele z żołnierza — stare przyzwyczajenia z trudnych czasów walki pod różnym dowództwem. Głowę trzymałwysoko, ramiona miał wyprostowane, szedł wyćwiczonym krokiem jak ktoś, kto umie maszerować.

Lewis wyszedł zza gęstwiny, która niegdyś była sadem. Kilka drzew — poskręcane, sękate i poszarzałe ze starości — wciąż rodziło nędzne i gorzkie jabłka.

Zatrzymał się na skraju zagajnika i chwilę spoglądał na budynek stojący powyżej na szczycie wzniesienia. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że dom jest oświetlony osobliwym światłem, jak gdyby czyste promienie słońca przenikały go, by wyróżnić spośród innych domów na świecie. Skąpana w świetle bryła budynku wyglądała trochę nieziemsko, jakby naprawdę została specjalnie wyróżniona. Ale po chwili dziwny blask — jeżeli w ogóle istniał — znikł nagle i dom oświetlały promienie słoneczne wspólne dla pól i lasów.

Lewis potrząsnął głową i zdecydował, że to głupota albo jakieś złudzenie. Nie ma przecież żadnych osobliwych promieni słonecznych, a dom jest tylko domem, choć zachował się w znakomitym stanie.

Takich budynków nie widuje się często w obecnych czasach. Dom zbudowany na prostokącie: długi, wąski i wysoki, ze staromodnymi ozdobami na okapie i zwieńczeniu dachu. Sprawiał wrażenie nieprzytulnego, co nie miało nic wspólnego z jego wiekiem. Taki był od początku: surowy, mocny i prosty, jak ludzie, którym udzielał schronienia. Utrzymany był w dobrym stanie, nie łuszczyła się na nim farba, nie odpadał tynk — z pewnością nie zagrażała mu ruina. Przy bocznej ścianie znajdowała się niewielka przybudówka, jakby przywieziona i oparta o ścianę, by osłonić drzwi do kuchni. Lewis pomyślał, że drzwi na pewno prowadzą do kuchni. Przybudówka najwyraźniej służyła do przechowywania butów, kaloszy i płaszczy. Stała tam zapewne ława na wiadra i bańka na mleko oraz kobiałka na jaja. Z dachu przybudówki wystawała metrowej długości rura piecyka.

Lewis zbliżył się do domu, obszedł przybudówkę i zobaczył, że drzwi do niej są uchylone. Wszedł więc po schodkach, otworzył drzwi szerzej, po czym rozejrzał się.

Niebyła to zwykła przybudówka. Najwyraźniej tutaj właśnie mieszkał Wallace. Piecyk z rurą stał w kącie — starodawna koza, mniejsza od dawnych pieców kuchennych. Na płycie znajdowały się dwie patelnie i czajnik. Pozostałe przybory kuchenne wisiały na haczykach wbitych w deskę za piecykiem. Naprzeciwko, pod ścianą, stało sporych rozmiarów łóżko z drewnianymi słupkami w rogach, przykryte wygniecioną kołdrą, uszytą z wielu wzorzystych, kolorowych łatek według mody, której panie domu hołdowały sto lat temu. W drugim rogu znajdował się stół z krzesłem. Nad nim, na ścianie, wisiała szafka, która była otwarta i można było zobaczyć kubki i talerze. Na stole stała lampa naftowa — stara, ale czysta, jakby ktoś umył ją przed chwilą. Nie było widać drzwi prowadzących do dalszej części domu, nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek istniały.

„Niewiarygodne — pomyślał Lewis. — Nie ma drzwi. Wallace mieszka w przybudówce, kiedy obok stoi wielki dom. Jak gdyby miał powód, by nie mieszkać w domu, ale jednocześnie musiał przebywać w pobliżu. Może pokutuje za coś jak średniowieczni pustelnicy w leśnych chatkach i jaskiniach.”

Stał na środku i rozglądał się w nadziei, że znajdzie jakieś rozwiązanie w tych zagadkowych okolicznościach. W przybudówce nie było jednak nic, co nie wiązałoby się z twardym codziennym życiem; nic poza piecykiem służącym do przygotowywania strawy i ogrzewania pomieszczenia, łóżkiem do spania, stołem do spożywania na nim posiłków, lampą do oświetlania. Lewis nie zauważył nawet kapelusza (chociaż, uprzytomnił sobie, Wallace chodził z gołą głową) czy płaszcza.

Nigdzie nie było ani śladu czasopism, a przecież Wallace rzadko wracał od skrzynki pocztowej z pustymi rękami. Prenumerował New York Times, Wall Street Journal, Christian Science Monitor i waszyngtoński Star, nie licząc periodyków naukowo-technicznych. Tutaj ich nie było — ani książek, których tyle kupował. Ksiąg handlowych również. W ogóle żadnych tekstów pisanych.

„Może ta przybudówka — pomyślał Lewis — z jakichś zaskakujących powodów jest tylko na pokaz. Być może przygotowano ją starannie, aby wyglądała na mieszkanie Wallace’a. Może on jednak mieszka w domu. Jeśli to prawda, po co ta cała maskarada.”

Odwrócił się i wyszedł z przybudówki. Okrążył dom i stanął przed gankiem wiodącym do głównego wejścia. Popatrzył wokół. Panował spokój. Świeciło wczesne, przedpołudniowe słońce, zapowiadał się ciepły dzień. Ukryty zakątek trwał cicho i leniwie, czekając upału.

Spojrzał na zegarek. Zostało mu czterdzieści minut, wszedł więc po schodach na ganek i zbliżył się do drzwi. Wyciągnął rękę, chcąc przekręcić gałkę. Ale ta się nie przekręciła. Zaskoczony, spróbował jeszcze raz i znów bezskutecznie. Palce ślizgały się na gałce jak po lodzie, nie mogąc w żaden sposób jej uchwycić ani poruszyć.

Pochylił się nisko, by sprawdzić, czy gałka nie jest czymś powleczona — nie znalazł niczego takiego. Wszystko wyglądało normalnie — zbyt normalnie. Gałka była czyściutka, jakby ktoś ją przetarł i wypolerował. Ani śladu kurzu, żadnego nalotu. Spróbował zadrapać paznokciem kciuka — palec ześliznął się, nie pozostawiając śladu. Pogładził dłonią powierzchnię drzwi — drewno też było śliskie. Nacisk dłoni nie powodował tarcia. Ręka zsunęła się, jakby była posmarowana tłuszczem. Nie zauważył niczego, co mogłoby wyjaśnić to zjawisko.