Zdawał sobie sprawę, że mógłby coś uratować z tej pożogi. Mógłby przekazać Ziemianom wiedzę, którą gromadził latami w postaci opisywanych pieczołowicie osobistych doświadczeń, przeżyć, spostrzeżeń, zawartą w długich rzędach ksiąg na półkach przy ścianie. Prócz tego — obcą literaturę, którą zdobył, przeczytał i zatrzymał. Upominki, różne drobiazgi z innych światów. Mieszkańcy Ziemi mieliby szansę zrobić z tego użytek na długiej drodze, która w końcu zaprowadzi do gwiazd i do źródła dalszej wiedzy oraz pełniejszego zrozumienia, które stanie się ich dziedzictwem jako niezbywalne prawo każdej inteligencji. Długo jednak przyjdzie na to czekać — teraz nawet dłużej, zważywszy to, co się stało; dłużej, niż mogło się zdawać. Wiedza, z trudem gromadzona przez niemal wiek, była tak nikła w porównaniu z ogromem wiedzy, jaką Enoch mógłby zebrać w ciągu następnych stu lat (albo tysiąclecia), że aż szkoda było ofiarować ludziom tak znikomy wycinek.
„Gdyby tak mieć więcej czasu — rozmyślał. — Zawsze było go za mało. Teraz nie mam czasu i nigdy nie będę miał. Nieważne, ile wieków poświęcę — zawsze ogrom istniejącej wiedzy będzie przewyższał to, co uda mi się zebrać. Przyswojona cząstka będzie wciąż kroplą w morzu.”
Opadł na fotel przy biurku i po raz pierwszy zaczął zastanawiać się, w jaki sposób ma to uczynić — jak mógłby opuścić Galaktykę Centralną, jak zamienić kosmos na jedną planetę, na własną planetę.
Wytężał zmęczony umysł, lecz nie znalazł odpowiedzi.
Jeden człowiek.
Jeden człowiek nie może samotnie stanąć przeciwko Ziemi i przeciwko Galaktyce.
24.
Obudziły go wpadające przez okno słoneczne strugi. Nie poruszał się, wchłaniał ciepło. Dotyk słońca niósł pociechę, więc porzucił na chwilę zmartwienia i udręki. Czuł jednak, że czają się tuż, tuż, i znów zamknął oczy. Może gdyby zasnął, oddaliłyby się i zmalały; po przebudzeniu już by ich nie było.
Coś było nie tak — i nie wiązało się to ze zmartwieniami i udrękami.
Bolała go szyja i ramiona, był dziwnie zesztywniały; przy tym poduszka wydawała się zbyt twarda.
Otworzył oczy i podparłszy się na rękach, wyprostował się. Wcale nie leżał w łóżku. Siedział na fotelu, a głowę zamiast na poduszce opierał na biurku.
Powoli wstał i przeciągnął się, próbując rozruszać zdrętwiałe mięśnie. Gdy tak stał, opadły go troski i pytania bez odpowiedzi, ukryte gdzieś do tej pory. Odpędził je, nie całkiem skutecznie, zmuszając przynajmniej częściowo do odwrotu; zaczaiły się sprężone do skoku.
Podszedł do kuchenki i zaczął szukać czajnika. Po chwili przypomniał sobie, że zeszłej nocy postawił go na podłodze obok stolika. Ruszył więc po niego. Na stoliku stały dwie filiżanki z fusami na dnie. W masie bibelotów, które Ulisses odsunął, by zrobić miejsce, leżała przewrócona piramida kul, wciąż jaśniejąc i błyszcząc — każda kulka obracała się w innym kierunku niż sąsiednia. Enoch podniósł ją. Palcami ostrożnie zbadał podstawkę, na której osadzone były kule — szukał jakiejś dźwigni, nacięcia, zapadki, przycisku.
„Mogłem się spodziewać, że niczego nie znajdę” — pomyślał.
Sprawdzał przecież już wcześniej. A jednak zeszłego dnia Lucy jakoś to uruchomiła, tak że wciąż działało. Od ponad dwunastu godzin — i jak dotąd nic się nie stało.
Postawił piramidę na stoliku, włożył filiżanki jedna w drugą i wziął je. Po drodze podniósł z podłogi czajnik. Przez cały czas nie odrywał wzroku od piramidy kul.
„Zwariować można. Nie wiadomo jak to się włącza ani wyłącza, a jednak Lucy potrafiła to uruchomić.”
Zastanawiał się, jak zatrzymać ruch kul, choć nie miało pewnie większego znaczenia, czy piramida działała czy nie.
Zaniósł czajnik i filiżanki do zlewu.
W stacji panowała cisza — ciężka, przygnębiająca. Doszedł jednak do wniosku, że wrażenie przygnębienia było jedynie tworem wyobraźni.
Zbliżył się do przekaźnika i stwierdził, że nie ma na płytce żadnej wiadomości.
„Że też się czegoś spodziewałem — pomyślał. — Przecież odezwałby się sygnał i rozbrzmiewał aż do momentu przesunięcia dźwigni.”
Zastanawiał się, czy to możliwe, żeby stację już teraz zostawiono na pastwę losu. I wszelki transport odbywał się drogą okrężną? To było mało prawdopodobne, gdyż opuszczenie ziemskiej stacji oznaczałoby odcięcie rejonów, które rozciągały się za nią. Nie przewidziano w sieci żadnych skrótów sięgających do spiralnego ramienia, które umożliwiałyby powrót. Nie było nic nadzwyczajnego w tym, że czasem wiele godzin lub nawet cały dzień upływał bez żadnej wizyty. Ruch odbywał się nieregularnie i bez ustalonego rozkładu. Zdarzało się, że zapowiedziane przybycia następowały z opóźnieniem spowodowanym brakiem odpowiednich warunków, kiedy indziej znów nikt się nie zjawiał, choć sprzęt stał przygotowany jak teraz.
„Nerwy — pomyślał. — Robię się nerwowy.”
Daliby mu znać, gdyby mieli zamknąć stację. Dla przyzwoitości.
Podszedł do kuchenki i nastawił czajnik. W lodówce znalazł pudełko kaszy z pewnej odmiany zboża uprawianego na jednym z porośniętych dżunglą światów w układzie Drakona. Wyjął pudełko i odłożył z powrotem, decydując się ostatecznie na dwa ostatnie jaja z tuzina, które Wins przywiózł z miasta tydzień temu.
Spojrzał na zegarek; spał dłużej, niż mu się wydawało. Zbliżał się czas codziennej przechadzki.
Postawił patelnię na kuchence i włożył do niej łyżeczkę masła. Czekał, aż masło się roztopi, potem wbił jajka.
„A może dziś nie pójdę na spacer” — pomyślał. Po raz pierwszy miał się go wyrzec; raz czy dwa nie był na przechadzce, ponieważ szalała zamieć. „Dotąd chodziłem na spacer, ale czy to wystarczający powód, by zawsze tak robić. Nie, dziś nie pójdę. Odbiorę pocztę kiedy indziej. Nadrobię wczorajsze zaległości.” Sterta gazet wciąż leżała na biurku nie przeczytana. Nie zapisał ani linijki w dzienniku, a nagromadziło się mnóstwo ważnych wydarzeń. Musiał szczegółowo zanotować bieg wypadków, bo przecież zdarzyło się tak wiele.
Żelazna reguła, którą narzucił sobie od pierwszego dnia funkcjonowania stacji, brzmiała: nie zaniedbywać dziennika. Czasami robił zapiski z opóźnieniem, lecz nadrabianie zaległości nigdy nie zmusiło go do napisania choćby o jedno słowo mniej, niż jego zdaniem należało, by opisać wszystko wystarczająco dokładnie.
Spojrzał w przeciwległy kąt pomieszczenia na długie rzędy ksiąg stłoczonych na półkach i pomyślał z dumą i satysfakcją o rzetelności swej dokumentacji. Między okładkami kolejnych tomów spoczywał wiek pisania, nie brakowało ani jednego dnia.
„Oto moja spuścizna. Spadek zapisany światu, moja karta wstępu do ludzkości. Wszystko, co zobaczyłem i usłyszałem prawie przez sto lat współpracy z dziwnymi mieszkańcami Galaktyki.”
Gdy tak patrzył na rzędy ksiąg, opadły go pytania, które usiłował od siebie odsunąć. Tym razem nie było odwrotu. Trzymał je na dystans przez krótki czas, potrzebny, by móc zebrać myśli i obudzić się do życia ze snu. Teraz już przestał się opierać. Poddał się temu, co było nieuniknione.
Wyłożył jajka z patelni na talerz. Zdjął z kuchenki czajnik i zasiadł do śniadania.