Wspiął się na wzgórze górujące nad strumieniem. Czuł się przepełniony ciepłym blaskiem odzyskanego człowieczeństwa — znów należał do ludzkości, złączony był z ludźmi sekretnym planem niby w chłopięcej zabawie. Ale czy można go było nazwać człowiekiem? A jeśli tak, jeśli starałby się o to, co stanie się z jego stuletnią lojalnością wobec Galaktyki Centralnej? Czy rzeczywiście pragnął być człowiekiem?
Wolno minął furtkę; w głowie wciąż kłębiły się pytania — wielki, nie kończący się natłok pytań bez odpowiedzi. Nie, nie narzekał na brak odpowiedzi, lecz na ich nadmiar.
Może Mary, David i pozostali wpadną wieczorem go odwiedzić; mogliby wtedy wspólnie wszystko rozważyć…
I nagle przypomniał sobie.
Nie przyjdą. Ani Mary, ani David, ani pozostali. Przez długie lata odwiedzali go, a teraz już nigdy nie przyjdą do niego; prysł czar, rozwiały się złudzenia, został sam.
Był samotny i pozostał samotny — z goryczą w sercu przyznał to. Wszystko było iluzją, nigdy nie istniało. Latami oszukiwał samego siebie; z wielkim zapałem, z ochotą zaludnił na niby ów kącik obok kominka tworami wyobraźni. Za pomocą obcej techniki, powodowany samotnością i tęsknotą za ludźmi, powołał je do istnienia — były realne dla wszystkich zmysłów z wyjątkiem nieomylnego dotyku.
Zawiódł go przy tym elementarny zmysł przyzwoitości.
Półstworzenia. Biedne, żałosne półistoty ni to z tego świata, ni to zjawy. Zbyt ludzkie w świecie zjaw, zbyt ulotne w świecie ludzi.
„Mary, gdybym tylko wiedział — gdybym wiedział, nigdy bym nie spróbował. Wybrałbym samotność.”
Nie był już w stanie tego naprawić. Już nic nie mógł zrobić.
„Co się ze mną dzieje?
Co się ze mną dzieje?”
Nie potrafił już jasno myśleć. Postanowił, że zostanie w stacji, by uniknąć spotkania z rozwydrzoną tłuszczą, która miała nadciągnąć. Zaraz jednak przypomniał sobie, iż przecież nie mógł zostać w środku, bo Lewis już wkrótce miał dostarczyć ciało Mglistego.
„Jeżeli pijana zgraja przybędzie w tym samym czasie co Lewis z ciałem — skutki będą nieobliczalne” — pomyślał.
Przystanął niezdecydowany.
Gdyby zawiadomił Lewisa o niebezpieczeństwie, ten mógłby nie przywieźć ciała, a przed upływem nocy Mglisty musiał spocząć w grobie.
Postanowił zaryzykować.
„Może motłoch się nie pojawi. A jeżeli nawet — musi istnieć jakieś wyjście z sytuacji.”
Przyrzekł sobie, że coś wymyśli.
Musiał coś wymyślić.
27.
W stacji panował spokój. Nie przyszła żadna wiadomość; maszyneria milczała — nie mruczała nawet nic do siebie, jak to się czasem zdarzało.
Enoch położył karabin na biurku, obok rzucił plik gazet. Zdjął kurtkę i zawiesił na oparciu fotela.
Trzeba było przeczytać gazety, nie tylko z tego dnia, z poprzedniego również; i nie uzupełnił dziennika, co będzie kosztowało go mnóstwo czasu. Zapisanie wszystkiego zajmie kilka stron, nawet jeśli będzie pisał maczkiem, a musiał notować sensownie i chronologicznie, żeby opis wczorajszego dnia wyglądał na sporządzony wczoraj, a nie o cały dzień później. Musiał uwzględnić każde zdarzenie w całej złożoności oraz własne reakcje na to zdarzenie i refleksje nad nim. Tak postępował zawsze i nie zamierzał od tego odstępować. Dotychczas udawało mu się pracować w taki sposób, gdyż stworzył sobie niszę, nie na Ziemi ani w Galaktyce, lecz w nieuchwytnej sferze zwanej egzystencją — i pracował tam niczym średniowieczny mnich w swojej celi. Był tylko obserwatorem, ciekawym wszystkiego widzem, który jednakże nie zadowalał się wyłącznie obserwacją, ale drążył materię zjawisk — nadal pozostając jednak bezstronnym świadkiem, nie związanym życiowo ani emocjonalnie z tym, co działo się wokół niego. W ciągu ostatnich dwóch dni stracił niestety swój status obserwatora. Ziemia i Galaktyka wdarły się w jego świat. Zagubił swój zaciszny kącik i musiał zaangażować się osobiście. Stracił obiektywne spojrzenie i nie potrafił już stosować właściwego, rzeczowego podejścia, które dawało mu solidne podstawy do prowadzenia zapisków.
Podszedł do półki z księgami i wyjął bieżący tom; przekartkował szybko aż do ostatniej notatki. Odnalazł ją niemal na samym końcu. Zostało tylko kilka czystych kartek, może za mało, by pomieścić opis wszystkich wydarzeń, o których warto było wspomnieć. Z całą pewnością skończy księgę, zanim wyczerpie temat, i będzie musiał zacząć nową.
Stał z dziennikiem w ręku i spoglądał na stronę, na której skończył ostatni zapis, z przedwczoraj. Zaledwie z przedwczoraj, a wydawało mu się, że upłynęły wieki; zapis wyglądał nawet na lekko wyblakły.
„To całkiem możliwe — pomyślał — przecież pochodzi z zeszłego wieku.”
Ostatni zapis, po którym jego świat runął bezpowrotnie.
Jaki sens miało dalsze pisanie? Zapis był skończony, zanotował wszystkie znaczące sprawy. Stacja zostanie zamknięta, a jego ojczysta planeta opuszczona, bez względu na to, czy on sam pozostanie czy przejdzie do innej stacji na obcej planecie — Ziemia była zgubiona.
Ze złością zamknął księgę i wstawił na miejsce na półce.
Wrócił do biurka.
„Ziemia przepadła i ja przepadnę wraz z nią” — myślał zdenerwowany, zagubiony i niepewny przyszłości. Był zły na los (jeśli coś takiego jak los istniało) i na głupotę. Nie tylko na głupotę Ziemi, lecz także na ograniczenie umysłowe Galaktyki: na małostkowe kłótnie opóźniające pochód ku braterstwu ludów, który dotarł wreszcie i do tego galaktycznego zakątka. Na Ziemi i w Galaktyce liczba skomplikowanych wynalazków, szlachetne myśli, mądrość i erudycja mogły zastąpić kulturę, ale nigdy cywilizację. Prawdziwe ucywilizowanie polegało na czymś bardziej subtelnym niż wynalazki i złote myśli.
Musiał koniecznie coś ze sobą zrobić, cokolwiek — zacząć krążyć po stacji niczym zwierzę w klatce, wybiec na zewnątrz i krzyczeć do ostatniego tchu albo rozbijać i niszczyć — wyładować w jakiś sposób wściekłość i rozczarowanie.
Porwał z biurka karabin. Otworzył szufladę, w której trzymał naboje, rozerwał pudełko i wsypał zawartość do kieszeni.
Stał przez chwilę z bronią w ręku. Cisza panująca w stacji wydała mu się przytłaczająca i chłodna; odłożył karabin na biurko.
Jaka dziecinada. Wyładowywać gniew i wściekłość na nierzeczywistości. Przecież nie miał powodu do gniewu i wściekłości. Bieg wypadków należało rozpoznać, następnie zaakceptować. Do tego człowiek dawno powinien był się przyzwyczaić.
Powiódł wzrokiem po stacji. Nadal panował nastrój wyczekiwania, jak gdyby ściany odmierzały czas do wydarzenia, które miało nastąpić.
Roześmiał się cicho i znów sięgnął po broń.
Bez względu na to, czy była to nierzeczywistość czy nie, musiał czymś zająć umysł, oderwać się od osaczającego go morza problemów.
Musiał zresztą poćwiczyć celność. Co najmniej od dziesięciu dni nie był na strzelnicy.
28.
Znalazł się w rozległym podziemiu. W mrocznej dali za rzędem zapalonych świateł rozciągał się labirynt korytarzy i sal wydrążonych w litej skale tworzącej szczyt wzgórza.
Stały tu masywne zbiorniki wypełnione rozmaitymi roztworami na potrzeby niektórych podróżnych, pompy i generatory pracujące na zupełnie nieznanych zasadach. Pod posadzką mieściły się olbrzymie pojemniki, służące do magazynowania kwasów i gęstej cieczy, która kiedyś była ciałami istot przybywających do stacji; podróżni udawali się w dalszą drogę, pozostawiając bezużyteczne powłoki.