Enoch minął pojemniki i generatory i wszedł do korytarza biegnącego daleko w ciemność. Znalazł płytkę w ścianie i nacisnął ją. Zapłonęło światło. Ruszył korytarzem. Po obu stronach ciągnęły się metalowe półki, na których leżały upominki, drobiazgi, wszelkiego rodzaju przedmioty ofiarowane mu przez podróżnych z najdalszych zakątków galaktyki. Wszystko to mogło być użyteczne i czemuś służyć — celom praktycznym lub estetycznym — trzeba było jedynie odkryć przeznaczenie danego przedmiotu.
Część półek znajdujących się przy końcu długiego rzędu zawierała zbiory bardziej usystematyzowane, starannie ustawione; każda rzecz była oznakowana i opatrzona numerem, a także odnośnikami do informacji w katalogu i dat w dziennikach. Tutaj mieściły się przedmioty, których przeznaczenie Enoch znał, wiedział nawet, na jakiej zasadzie niektóre z nich działały. Część miała niewielką wartość, zdarzały się jednak podarunki o potencjalnie wielkiej wartości; były też takie, które nie znalazłyby żadnego zastosowania w ludzkim świecie, a także kilka oznaczonych czerwonym kolorem — na samą myśl o nich przechodził człowieka zimny dreszcz.
Szedł dalej korytarzem; jego kroki rozbrzmiewały głośnym echem, gdy wkraczał w krainę duchów obcych.
Korytarz rozszerzył się, przechodząc w owalną salę, której ściany wyłożone były grubym szarym materiałem, pochłaniającym kule i zabezpieczającym przed rykoszetem.
Podszedł do tablicy rozdzielczej, umieszczonej w głębokiej wnęce. Kciukiem nacisnął włącznik i szybko odskoczył na środek pomieszczenia.
Powoli zgasło światło, potem nagle zabłysło i nie był już w sali, lecz w zupełnie innym miejscu — w miejscu, którego nigdy przedtem nie widział.
Stał na niewielkim pagórku. Zbocze przed nim opadało do bagnistych brzegów leniwie płynącej rzeki. Pomiędzy mokradłami i podnóżem pagórka rozciągały się ostre, wysokie trawy. Nie było wiatru, a mimo to trawa falowała — jej kołysanie powodował ruch wielu skradających się ciał. Dobiegło Enocha dzikie chrząkanie, jak gdyby tysiąc rozjuszonych wieprzów walczyło o najlepsze kąski w korycie z pomyjami. Z oddali, być może znad rzeki, dochodził głęboki, monotonny ryk.
Enochowi powstały włosy na głowie. Załadował karabin. To dziwne. Wyczuwał niebezpieczeństwo i zdawał sobie z niego sprawę, a przecież na razie nic się nie działo. Wydawało się jednak, że niebezpieczeństwo czai się ze wszystkich stron.
Odwrócił się i zobaczył ciemną gęstwinę lasu nie opadał, który porastał zbocza nadrzecznych wzgórz i graniczył z morzem wysokich traw wokół pagórka. Za wzgórzami ciemną purpurą majaczyło pasmo potężnych gór aż pod niebo, purpurowych po same wierzchołki, bez śladu śnieżnych czap.
Wtem z lasu wypadły dwie istoty i zastygły na jego skraju. Usiadły z ogonami owiniętymi wokół łap i wykrzywiły pyski. Przypominały wilki albo psy — Enoch nigdy nie widział takich stworzeń. Ich sierść, błyszcząca w bladym słońcu, była jakby nasmarowana tłuszczem i przerzedzała się na karku. Głowy miały łyse. Wyglądały jak dwaj złośliwi starcy na maskaradzie, odziani w wilcze skóry. Efekt psuły wywieszone ozory — jaskrawoczerwone plamy na trupio bladych pyskach.
Las trwał w bezruchu. Były tylko dwie ponure bestie, które przysiadły na zadach, wykrzywiając pyski, jakby się uśmiechały.
Leśny gąszcz był splątany i ciemny, głęboka zieleń listowia zdawała się niemal czarna, wszystkie liście lśniły, jakby zostały wypolerowane.
Enoch odwrócił się, by spojrzeć na rzekę. Na skraju traw ustawił się rząd ropuchowatych potworów: długich na prawie dwa metry, z głowami na wysokości metra, o ciele koloru brzucha zdechłej ryby i o jednym oku — lub czymś, co przypominało ogromne oko — ponad pyskiem. Ślepia niczym wyszlifowane kamienie odbijały przyćmiony blask słońca jak oczy polującego kota, które lśnią schwytane w promień światła.
Ryk nadal dobiegał znad rzeki, a kiedy cichł, dawało się słyszeć słabe brzęczenie, gniewne i złośliwe, jak brzęczenie komara szykującego się do ataku, lecz o wiele ostrzejsze.
Enoch gwałtownie podniósł głowę; zobaczył sznur kropek, które unosiły się tak wysoko, że nie mógł dojrzeć, czym w istocie były.
Spojrzał na rząd ropuchowatych stworzeń. Kątem oka pochwycił jakiś ruch i obrócił się w stronę lasu.
Wilcze sylwetki o łysych głowach cicho wspinały się po zboczu. Nie spieszyły się. Nie wykonywały żadnych gwałtownych ruchów.
Enoch podrzucił karabin — wpasował się idealnie w ciało, jakby był jego częścią. Muszka weszła w szczerbinkę i spoczęła na pysku pierwszej bestii. Broń kopnęła, gdy Enoch nacisnął spust. Nie sprawdzał, czy strzał położył stworzenie. Odwiódł zamek, podczas gdy lufa podążała za drugą bestią. Kopnięcie karabinu — i druga wilkopodobna istota przekoziołkowała i stoczyła się po zboczu.
Ponownie załadował broń odwracając się. Łuska zużytego naboju błysnęła mosiądzem w promieniach słońca.
Ropuchowate stworzenia przybliżyły się. Podkradały się, gdy na nie nie patrzył; teraz zastygły, wpatrując się w niego.
Sięgnął do kieszeni i wydobył dwa naboje. Wsunął je do magazynka w miejsce wystrzelonych.
Ryk w dole ustał, ale teraz nie wiadomo skąd zaczęło rozbrzmiewać wycie. Obracając się ostrożnie, Enoch próbował ustalić jego źródło. Wydawało się, że wycie dobiega z lasu, lecz nic nie wskazywało na to, iż w lesie coś się ukrywa.
Gdy wycie cichło, słyszał wciąż brzęczenie, które stało się jakby głośniejsze. Spojrzał w niebo. Kropki powiększyły się i zmieniły ustawienie. Utworzyły krąg i spiralnie kołując, obniżały lot. Nadal Enoch nie miał pojęcia, czym były.
Skierował spojrzenie na ropuchowate stworzenia. Znów podpełzły.
Uniósł karabin i w połowie drogi broni do ramienia nacisnął spust. Oko jednego z potworów eksplodowało, wydając dźwięk przypominający plusk kamienia wrzucanego w wodę. Poczwara nie podskoczyła ani nie poturlała się. Po prostu opadła płasko na ziemię, jakby ktoś postawił na niej nogę i mocno nadepnął. W miejscu oka ziała wielka okrągła dziura, która zaczęła wypełniać się żółtą gęstą cieczą — pewnie była to krew potwora.
Pozostałe stworzenia cofnęły się powoli i ostrożnie. Opuściły pagórek, zatrzymały się na skraju traw.
Wycie rozbrzmiewało coraz bliżej, brzęczenie też narastało. Enoch nie miał już wątpliwości: wycie dobiegało ze wzgórz.
Wykonał zwrot i zobaczył, jak coś przecina niebo od strony pasma gór i schodzi, wyjąc, zboczem. Był to ogromny czarny balon, który to pęczniał, to znów wiotczał; kołysał się i podskakiwał podczas marszu, zwieszony w miejscu połączenia czterech łukowatych sztywnych nóg, które unosiły go wysoko ponad lasem. Kroczył chwiejnie, przy każdym kroku podnosząc nogi wysoko ponad korony potężnych drzew. Każdemu postawieniu nogi towarzyszyło trzaskanie gałęzi i drzew, łamanych lub roztrącanych.
Dreszcz przebiegł Enochowi po plecach, włosy stanęły dęba pod wpływem jakiegoś pierwotnego instynktu, nakazującego im ustawić się w wojowniczy czub. Choć paraliżował go strach, jakaś niewielka część jego mózgu pamiętała, że przecież został oddany jeden strzał. Zagłębił więc dłoń w kieszeń po nowy pocisk do magazynka.
Brzęczenie rozbrzmiewało dużo głośniej i zmienił się jego ton. Dźwięk zbliżał się ze straszliwą prędkością.
Enoch gwałtownie podniósł głowę; kropki przestały kołować na niebie i nurkowały wprost na niego, jedna za drugą. Rzucił spojrzenie w kierunku wyjącego balonu, podrygującego na szczudłowatych nogach. Balon wciąż się zbliżał, lecz nurkujące kropki były szybsze — pierwsze miały dotrzeć do pagórka.