Выбрать главу

W dłoni trzymała jakiś kij; zamierzała nim uderzyć przybysza, jednak ten chwycił ją za rękę.

— Strzelaj — bezbarwnym, martwym tonem rzucił Ulisses.

Enoch uniósł karabin, lecz w zapadających ciemnościach niewiele mógł dojrzeć. A tamci stali tak blisko siebie! Za blisko.

— Strzelaj! — wrzasnął Ulisses.

— Nie mogę — zaszlochał Enoch. — Nic nie widać.

— Musisz strzelić — głos Ulissesa był twardy i napięty. — Musisz zaryzykować.

Enoch znów uniósł broń. Wydawało mu się, że teraz widzi lepiej. Wiedział jednak, że nie tyle przeszkadzała mu ciemność, ile niecelny strzał w świecie, w którym przechadzał się na szczudłowatych nogach wyjący balon. Wtedy nie trafił i teraz też mogło mu się to przydarzyć.

Muszka zatrzymała się pośrodku głowy szczuropodobnej istoty; głowa umknęła na chwilę, lecz zaraz powróciła.

— Strzelaj! — wrzasnął Ulisses.

Enoch nacisnął spust. Karabin kaszlnął. Na górze obcy stał jeszcze przez sekundę, pozbawiony części głowy, a strzępy oderwanego ciała frunęły krótką chwilę niczym spłoszone czarne owady w niknącym świetle zachodniego nieba.

Enoch rzucił broń i upadł na ziemię, wbijając palce w mech. Zrobiło mu się słabo na myśl o tym, co mogło się stać, jednak lata spędzone na niezwykłej strzelnicy nie poszły na marne.

„Jakie to dziwne — pomyślał — jak wiele rzeczy pozornie bez znaczenia kształtuje nasz los.”

Strzelnica była taką rzeczą bez znaczenia — jak stół bilardowy czy gra w karty miała służyć wyłącznie rozrywce zawiadowcy.

A jednak spędzone tam godziny nadały kształt tej chwili na niewielkim odcinku zbocza i zadecydowały o jej finale.

Osłabienie wsiąkło w skrawek ziemi pod Enochem; ogarnął Enocha spokój — spokój drzew i podszycia z pierwszym tchnieniem nocy. Jak gdyby niebo, gwiazdy i cały kosmos pochyliły się nad nim, szepcząc o jedności z nim. Przez chwilę zdawało mu się, że uchylił rąbka jakiejś wielkiej prawdy, która przyniosła nie zaznane dotąd ukojenie i poczucie wzniosłości.

— Enochu — szepnął Ulisses. — Enochu, mój bracie…

W głosie przybysza z gwiazd zabrzmiał jakby ukryty szloch, poza tym Ulisses nigdy dotychczas nie nazwał Ziemianina bratem.

Enoch podniósł się na kolana. W górze na usypisku głazów widniało łagodne, cudowne światło, miękkie i delikatne, jak gdyby ogromny świetlik rozjarzył swój płomyk, płonący pełnią blasku.

Światło wędrowało w ich stronę po skalnej stromiźnie, a wraz z nim Lucy, która zbliżała się, jakby trzymała w dłoni latarnię.

Ręka Ulissesa mocno ścisnęła ramię Enocha.

— Widzisz? — rzekł Ulisses.

— Tak, widzę. Co to…

— Talizman — odrzekł Ulisses w zachwycie; zaparło mu dech w piersi. — A ona jest naszym nowym strażnikiem, którego szukaliśmy tyle lat.

33.

„Nie przestawałeś tego odczuwać — mówił do siebie w myślach Enoch podczas wędrówki przez las. — Nie było chwili, byś nie zdawał sobie sprawy z obecności tego. To było coś, co chciałeś przytulić do siebie i zatrzymać na zawsze, a nawet gdyby odeszło — z pewnością byś tego nigdy nie zapomniał.”

To było coś nie do opisania: miłość matki, duma ojca, adoracja ukochanej, bliskość przyjaciela — tym wszystkim i czymś więcej. Sprawiało, że największa dal zdawała się bliska, a złożoność zmieniała się w prostotę; przepędzało cały strach i troski, choć jednak tkwił w tym pewien głęboki smutek: uczucie, że już nigdy w życiu nie przyjdzie taka chwila jak ta, że zaraz owa chwila przepadnie na zawsze i nigdy nie powróci.

Ale nie tak się stało. Chwila rozkwitała, by wciąż trwać.

Lucy szła między nimi, przyciskając do piersi torbę z ukrytym Talizmanem. Przyciskała ją obiema rękami i Enoch, patrząc na nią, otoczoną miękkim blaskiem poświaty, nie mógł powstrzymać się od tego, by nie widzieć w niej małej dziewczynki, tulącej do piersi swojego ukochanego kotka.

— Przez całe stulecie — zaczął Ulisses — a może przez wiele stuleci, albo i nigdy, nie świecił tak wspaniale. Nie pamiętam czegoś podobnego. Jest cudowny, prawda?

— Tak — przyznał Enoch. — Jest cudowny.

— Teraz znów zjednoczymy się. Znowu będziemy odczuwali. Staniemy się jednym narodem.

— A ta istota, która go miała…

— Niezwykle przebiegła — stwierdził Ulisses. — Chodziło o okup.

— Więc Talizman został wykradziony.

— Nie znamy wszystkich okoliczności. Oczywiście dowiemy się wszystkiego.

Przedzierali się dalej przez las w milczeniu. Na wschodzie pomiędzy wierzchołkami drzew niebo jaśniało blaskiem, który zapowiadał wzejście księżyca.

— Jednego nie pojmuję — rzekł Enoch.

— Pytaj śmiało — zachęcił Ulisses.

— Jak ta istota mogła go nosić i nie odczuwać… nie czuć się złączona? W przeciwnym razie nie popełniłaby kradzieży.

— Raz na wiele miliardów trafia się ktoś, kto… jak to nazywacie? Powiedzmy: umie się dostroić. Ani w twoim, ani w moim przypadku Talizman nie zareagowałby. Moglibyśmy trzymać go w rękach nie wiadomo ile i nic by się nie stało. Ale ta jedyna istota wśród miliardów — wystarczy, że dotknie go palcem, i Talizman ożywa. Chodzi o pewną wrażliwość — nie wiem, jak to wyrazić — która rzuca most pomiędzy tym dziwnym urządzeniem a siłą duchową. Rozumiesz, to nie maszyna jako taka dociera do siły duchowej i ją przekazuje, ale umysł żywej istoty. To on z pomocą mechanizmu łączy nas z tą siłą.

Maszyna, mechanizm, zwykłe narzędzie — dojrzalszy technologicznie brat młotka, dłuta, motyki, a jednak tak dalece różny od nich jak ludzki mózg w porównaniu z pierwszym aminokwasem, który powstał na Ziemi we wczesnej młodości planety. Chciałoby się powiedzieć: oto kres rozwoju narzędzi, szczyt pomysłowości wszystkich umysłów. Ale czy można tak twierdzić? Być może granica wcale nie istnieje; może nigdy nie nadejdzie taki czas, gdy jakaś istota lub grupa istot zatrzyma się w pewnym punkcie i powie: Oto kres rozwoju, nie ma sensu dalej próbować. Przecież każdy postęp otwiera, jako efekt uboczny, wiele nowych możliwości, otwiera tyle dróg, że z każdym krokiem odkrywa się coraz więcej niezbadanych ścieżek. I tak bez końca.

Dotarli do skraju pola i szli dalej na przełaj w kierunku stacji. Od strony wzniesienia dobiegł odgłos biegnących stóp.

— Enoch! — ktoś krzyknął w ciemności. — Enochu, czy to ty?

Enoch rozpoznał głos.

— Tak, Winslowe. Co się stało?

Listonosz wynurzył się z mroku i stanął, zdyszany, na skraju blasku.

— Enochu, zbliżają się! Jadą kilkoma samochodami. Ale trochę im przeszkodziłem. Tam, gdzie z drogi skręca się do ciebie — wiesz — sypnąłem kilo gwoździ dekarskich w koleiny. To ich na chwilę powstrzyma.

— Gwoździe dekarskie? — spytał Ulisses.

— Ściga mnie motłoch. Gwoździe… — zaczął wyjaśniać Enoch.

— Ach, rozumiem — powiedział Ulisses. — Żeby przedziurawić opony.

Winslowe zbliżył się o krok. Blask Talizmanu przykuł jego uwagę.

— To Lucy Fisher, prawda?

— Tak, to ona — rzekł Enoch.

— Właśnie przed chwilą jej stary przyleciał do miasta z wrzaskiem, że znowu zniknęła. Do tej pory wszystko było w porządku, uspokoiło się, ale stary Hank znowu ich podburzył. Poszedłem więc do sklepu żelaznego i wziąłem te gwoździe dekarskie, żeby je rozrzucić na drodze.

— Jaki motłocb? — spytał Ulisses. — Nie rozu…

— Facet od żeń-szenia jest koło domu — przerwał mu Winslowe, który aż się palił, żeby przekazać informacje. — Czeka na ciebie. Ma ciężarówkę.