— To Lewis z ciałem Mglistego — rzekł Enoch.
— Jest trochę niespokojny — ciągnął Winslowe. — Powiedział, że miałeś na niego czekać.
— Może nie powinniśmy tak tutaj stać — wtrącił Ulisses. — Mój sterany rozum podpowiada mi, że komplikuje się naraz wiele spraw.
— Powiedz mi — wrzasnął listonosz — co tu się właściwie dzieje?! Co tam Lucy trzyma i kto to jest ten gość koło ciebie?
— Później — odrzekł Enoch. — Później ci powiem. Teraz nie ma czasu.
— Ale Enochu, zbliża się ta zgraja.
— Zajmę się nimi, kiedy będę musiał. W tej chwili są ważniejsze sprawy.
Pobiegli całą czwórką w górę zbocza, przedzierając się przez wysokie po pas zarośla. Przed nim ciemna bryła stacji górowała na tle nieba.
— Oni są przy zakręcie — wysapał Winslowe. — Te światła, widziałeś? To były reflektory samochodu.
Dotarli na podwórze i popędzili w stronę domu. Czarny kształt wielkiej ciężarówki zamigotał w poświacie rzucanej przez Talizman. Z mroku wyłoniła się postać, która spiesznie podążyła w ich stronę.
— Czy to pan, Wallace?
— Tak — odpowiedział Enoch. — Przepraszam, że musiał pan czekać.
— Zaniepokoiłem się trochę — rzekł Lewis — gdy zobaczyłem, że pana nie ma.
— Nieprzewidziane okoliczności — wyjaśnił Enoch. — Trzeba było zająć się pewną sprawą.
— Czy ciało czcigodnego — wtrącił się Ulisses — jest w samochodzie?
Lewis przytaknął.
— Jestem szczęśliwy, że możemy to naprawić.
— Będziemy musieli zanieść je do sadu — powiedział Enoch.
— Nie da rady wjechać tam ciężarówką.
— Wówczas ty go niosłeś — rzekł Ulisses.
Enoch skinął głową.
— Przyjacielu — zaczął przybysz z gwiazd — czy pozwolisz, że tym razem mnie wolno będzie dostąpić tego zaszczytu?
— Ależ tak, oczywiście — odparł Enoch. — Myślę, że on byłby z tego zadowolony.
Na usta cisnęły mu się słowa, lecz powstrzymał się, gdyż zabrzmiałyby nieodpowiednio. Pragnął wyrazić podziękowanie za zwolnienie go z obowiązku pełnego zadośćuczynienia, za gest uwalniający go od dopełnienia litery prawa.
Winslowe u jego boku powiedział:
— Nadchodzą. Słyszę ich.
Nie mylił się.
Od gościńca dochodził miękki odgłos kroków, niespieszne szuranie w pyle drogi — wyzywające, powolne stąpanie potwora pewnego swojej zdobyczy.
Enoch obrócił się i uniósł karabin, mierząc w stronę dobiegających z ciemności kroków.
Za nim Ulisses powiedział cicho:
— Może będzie lepiej, jeśli złożymy go w grobie w pełnym blasku naszego odzyskanego Talizmanu.
— Ona cię nie słyszy — powiedział Enoch. — Pamiętaj, że jest głucha. Musisz jej pokazać.
Nie dokończył, ponieważ niespodziewanie dookoła rozlała się jasność.
Enoch zdusił krzyk, obracając głowę w kierunku grupki przy samochodzie. Torba, w której spoczywał Talizman, leżała u stóp Lucy; dziewczyna z dumą trzymała wysoko roziskrzoną jasność, by ta ogarnęła podwórze, wiekowy dom i rozlała się dalej, na pole.
Zapanowała cisza. Jakby cały świat wstrzymał oddech i stanął, czekając zewu, który nie zabrzmiał i nigdy nie zabrzmi, ale zawsze będzie oczekiwany.
Wraz z ciszą nastało przemożne poczucie bezpieczeństwa — spokój odczuwany w każdym zakamarku jestestwa. Nie było w tym nic sztucznego, narzuconego. Pokój zapanował prawdziwie, jak spokój ducha, który przychodzi wraz z ciszą zachodu po długim upalnym dniu. Odczuwany duszą i ciałem. Miało się wrażenie, że zapanował nie tylko w pobliżu stacji, lecz rozszedł się we wszystkich kierunkach po najdalszy kres nieskończoności, a jego głębia pozwoli mu trwać dotąd, aż wieczność wyda ostatnie tchnienie.
Enoch przypomniał sobie o zbliżających się ludziach i zwrócił twarz w ich stronę. Stali na skraju blasku szarą, stłoczoną grupą jak wilki podkradające się pod granicę pomiędzy mrokiem a nikłą łuną obozowego ogniska.
Patrzył, jak wycofują się w ciemność, z której przyszli, w pyle drogi.
Jeden z nich odwrócił się i pomknął w dół wzgórza w stronę lasu, wyjąc w szalonym strachu niby przerażony pies.
— To Hank — powiedział Winslowe. — To Hank biegnie.
— Przykro mi, że go wystraszyliśmy — rzekł Enoch z powagą. — Żaden człowiek nie powinien się tego bać.
— On się boi samego siebie — stwierdził listonosz. — Strach jest w nim.
„To prawda — pomyślał Enoch. — Taki już jest Człowiek — i zawsze taki był. Nosi w sobie strach. Zawsze boi się najbardziej siebie samego.”
34.
Ciało zostało pogrzebane. Nad grobem cała piątka stała jeszcze przez chwilę, słuchając szumu niespokojnego wiatru, który miotał się w sadzie skąpanym w świetle księżyca. Z dalekich dziupli nad rzeką dobiegały nawoływania lelków wśród srebrzystej nocy.
W promieniach księżyca Enoch próbował odczytać napis wyryty na nierówno ociosanym kamieniu nagrobnym, lecz światło było zbyt słabe. Zresztą treść napisu znał na pamięć.
Tu spoczywa przybysz z dalekiej gwiazdy, lecz ziemia ta nie będzie mu obca, gdyż przez śmierć złączył się z wszechświatem.
Zeszłej nocy Mglisty, który przybył złożyć protest, powiedział mu: „Kiedy to pisałeś, myślałeś jak jeden z nas”. Mylił się, ale Enoch nie wyprowadził go z błędu, bo przecież nie tylko mieszkańcy Wegi tak odczuwali — ludzie również.
Słowa zostały wyryte niewprawną ręką; popełnił jeden czy dwa błędy w pisowni — niełatwo było nauczyć się języka Mglistych. Kamień nie był tak trwały jak marmur czy granit, z których najczęściej wykonywano nagrobki, i napis zapewne nie przetrwa wieków. Jeszcze kilka lat i wskutek niszczącego działania słońca, deszczu i mrozu zatrą się znaki, a po następnych kilku latach całkiem znikną; zostanie tylko na kamieniu nierówność, świadcząca o tym, że kiedyś było tam coś napisane.
„Ale to nieważne — myślał Enoch — słowa wryły się nie tylko w kamień.”
Spojrzał ponad grobem na Lucy. Talizman był znów schowany, a jego blask przyćmiony. Dziewczyna wciąż tuliła go do piersi, a jej twarz wyrażała uniesienie. Zdawała się przebywać w innym świecie, w jakimś dalekim wymiarze, gdzie zamieszkała samotnie, niepomna przeszłości.
— Sądzisz, że pójdzie z nami? — spytał Ulisses. — Myślisz, że możemy ją zabrać? Czy Ziemia…
— Ziemia nie ma tu nic do powiedzenia — odrzekł Enoch. — Ona sama zdecyduje.
— Zgodzi się?
— Myślę, że tak. Być może całe życie czekała na ten właśnie moment. Chyba podjęłaby decyzję i bez Talizmanu.
Zawsze przecież pozostawała w kontakcie z czymś poza ludzkim zasięgiem. Jest w niej coś, czego nie ma żaden inny człowiek. Wyczuwało się to, lecz trudno było nazwać. Ona nieporadnie próbowała wykorzystywać swój dar, nie bardzo wiedząc jak: wywabiała kurzajki, leczyła biedne, chore motyle i Bóg wie czego jeszcze dokonywała.
— To jej ojciec uciekł od nas z krzykiem? — spytał Ulisses.
— Ja się nim zajmę — oświadczył Lewis. — Pogadam z nim.
Dość dobrze się znamy.
— Chcesz zabrać ją do Galaktyki Centralnej? — zapytał Enoch.
— Jeśli się zgodzi — odrzekł Ulisses. — Natychmiast trzeba powiadomić Centralną.
— I stamtąd w najdalsze zakątki Galaktyki?
— Tak. Bardzo jej potrzebujemy.
— Czy moglibyśmy w takim razie wypożyczyć ją na dzień lub dwa?
— Wypożyczyć?
— Tak. My też jej potrzebujemy, nam jest najbardziej potrzebna.