Выбрать главу

Clifford D. Simak

Stacja tranzytowa

1.

Ustał zgiełk. Dym unosił się jak wstążki szarej mgły nad umęczoną ziemią, nad strzaskanymi płotami i brzoskwiniowym sadem, rozniesionym w drzazgi przez ogień artylerii. Na moment wszystko ucichło, jakby pokój nastał na paru kilometrach kwadratowych pola, gdzie przed chwilą ludzie rzucali się z wrzaskiem jeden na drugiego w szale zapiekłej nienawiści, w ferworze odwiecznych zmagań, by wreszcie paść z wyczerpania.

Zdawało się, że dudniący grzmot w nieskończoność będzie się przewalał aż po granice horyzontu: tryskające w niebo fontanny ziemi, dzikie rżenie koni przemieszane z ochrypłym rykiem mężczyzn, raz po raz ostry, metaliczny świst, a po nim głuchy wybuch, smalące błyski ognia, blask stali i zuchwałość kolorów miotanych wiatrem bitwy.

Wszysto ustało i zaległa cisza.

Lecz tego dnia cisza, przerywana co chwila jękami bólu, wołaniem o wodę i modlitwą o śmierć, nie miała tu prawa wstępu. Jęki, krzyki, wołania ciągnęły się godzinami w promieniach letniego słońca. Później bezładnie porozrzucane kształty znieruchomiały i ucichły, a w powietrzu zaczął unosić się smród dławiący każdego, kto mijał płytkie groby.

Nikt nie zbierze pszenicy, drzewa nie zakwitną wiosną. Na pochyłej ziemi, obok słów nie wypowiedzianych i nie dokonanych czynów, wilgotne szczątki wznosiły krzyk bezsensu niepotrzebnej śmierci.

Dumnie brzmiące nazwy okryła jeszcze większa chwała, ale przez wieki pozostaną już tylko nazwami: Żelazna Brygada, Piąty New Hampshire, Pierwszy Minnesota, Drugi Massachusetts, Szesnasty Maine. Był tam Enoch Wallace.

Wciąż ściskał strzaskany muszkiet w rękach pokrytych pęcherzami. Twarz osmalił mu proch. Na butach zaschło błoto i krew… Nie poległ.

2.

Doktor Erwin Hardwicke miał irytujący nawyk: toczył w dłoniach ołówek — w tę i z powrotem. Patrzył na mężczyznę po drugiej stronie biurka z pewną dozą kalkulacji.

— Jednego nie mogę pojąć — rzekł wreszcie. — Dlaczego przyszedł pan do nas?

— Jesteście Akademią Nauk, więc myślałem…

— A pan jest agentem wywiadu.

— Niech pan posłucha, doktorze: jeżeli to panu bardziej odpowiada, potraktujemy tę wizytę jako nieoficjalną. Jestem zdezorientowanym obywatelem, który przyszedł się dowiedzieć, czy może znaleźć tu pomoc.

— Może i chciałbym panu pomóc, tylko nie bardzo wiem jak.

Cała ta sprawa jest pełna niejasności i przypuszczeń.

— Do diabła, człowieku! — zirytował się Claude Lewis. — Nie może pan podważać dowodów, nawet tak nikłych jak moje.

— W takim razie zgoda — odparł Hardwicke. — Zacznijmy od początku, po kolei. Mówi pan, że ten człowiek…

Nazywa się Enoch Wallace — powiedział Lewis. — Zgodnie z chronologią ma sto dwadzieścia cztery lata. Urodził się na farmie, parę kilometrów od Millville w stanie Wisconsin, dwudziestego drugiego kwietnia tysiąc osiemset czterdziestego roku. Jest jedynym dzieckiem Jedediasza i Amandy Wallace’ów.

Gdy Abe Lincoln zaczął werbować ochotników, zaciągnął się jako jeden z pierwszych. Walczył w Żelaznej Brygadzie, która została zmieciona pod Gettysburgiem w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim. Ale Wallace dostał się jakoś do innej jednostki i walczył dalej w Wirginii pod dowództwem Granta. Brał udział w samej końcówce, pod Appomattox.

— Dokładnie, pan go sprawdził.

— Przejrzałem jego akta. Dane o zaciągu są w siedzibie władz stanowych w Madison. Reszta, łącznie z przeniesieniem do rezerwy, tutaj, w Waszyngtonie.

— Mówi pan, że on wygląda na trzydzieści lat.

— Na pewno nie ma więcej. Może nawet mniej.

— Ale pan z nim nie rozmawiał.

Lewis potrząsnął przecząco głową.

— Może to nie ten człowiek. Gdyby pan miał odciski palców…

— W czasie wojny secesyjnej nie istniała daktyloskopia — odparł Lewis.

— Ostatni weteran wojny secesyjnej zmarł ładnych kilka lat temu — powiedział Hardwicke. — Zdaje się, że był doboszem, synem pułku Konfederacji. To musi być jakaś pomyłka.

Lewis potrząsnął głową.

— Sam tak myślałem, kiedy mnie tam wysyłali.

— Dlaczego pana wysłali? Czy wywiad zajmuje się takimi sprawami?

— Zgadzam się, to trochę niezwykłe — odrzekł Lewis. — Ale było tyle hipotez…

— Na przykład nieśmiertelność.

— Owszem, przyszło nam i to na myśl. Ale to nie było najważniejsze dla nas. Głównie zajmowaliśmy się tym dziwnym budynkiem.

— Ale wywiad…

Lewis wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Zastanawia się pan, dlaczego nie naukowcy. Logicznie myśląc, tak powinno być. Jeden z naszych ludzi wdepnął w to przypadkiem. Był na urlopie w Wisconsin. Niezupełnie w tym rejonie, jakieś sześćdziesiąt kilometrów dalej. Coś usłyszał, ktoś mu o tym przypadkiem napomknął, więc zaczął węszyć. Dużo się nie dowiedział, ale wystarczyło, żeby zacząć coś podejrzewać.

— Dziwi mnie — powiedział Hardwicke — jak człowiek mógł przeżyć sto dwadzieścia cztery lata w jednej miejscowości i nie stać się legendą, kimś sławnym na cały świat. Czy pan sobie wyobraża, co to za gratka dla dziennikarzy?

— Ciarki mnie przechodzą, jak o tym pomyślę — przyznał Lewis.

— Nie odpowiedział mi pan.

— Dość trudno to wytłumaczyć. Trzeba znać okolicę i jej mieszkańców. Południowo-zachodnia część Wisconsin leży w widłach dwóch rzek: Missisipi od zachodu i Wisconsin od północy. Z dala od brzegów rozciągają się prerie, żyzna ziemia, zamożne farmy i miasta. Ale nie opodal rzek teren jest nierówny i górzysty: wysokie wzniesienia, stromizny, głębokie wąwozy i urwiska. Niektóre zakątki przypominają zatoki otoczone ze wszystkich stron, odgrodzone od świata. Nie ma dobrych dróg, a w małych, prymitywnych farmach mieszkają ludzie, których więcej łączy z pierwszymi osadnikami sprzed stu lat niż z wiekiem dwudziestym. Mają oczywiście samochody, radia, wkrótce może dotrze do nich telewizja. W rzeczywistości jednak są bardzo konserwatywni i niechętni obcym; nie dotyczy to, rzecz jasna, wszystkich ani nawet większości mieszkańców stanu — chodzi mi o ludzi z zakątków. Kiedyś było tam wiele samotnych farm, ale w dzisiejszych czasach trudno byłoby wyżyć z gospodarstwa. Warunki ekonomiczne powoli zmuszają ludzi do opuszczania tamtych okolic. Farmerzy sprzedają działki i przenoszą się, przeważnie do miast, gdzie łatwiej o pracę.

Hardwicke pokiwał głową.

— A zostają, oczywiście, ci najbardziej konserwatywni i niechętni obcym.

— Właśnie. Większość ziemi pozostaje teraz w rękach właścicieli, którzy nawet nie udają, że ją uprawiają. Trzymają zwykle parę sztuk bydła. Niezły interes, jeśli ktoś chce sobie zmniejszyć podatki.

— Chce pan przez to powiedzieć, że ci leśni ludzie — tak chyba należałoby ich nazywać — uczestniczą w zmowie milczenia?

— To by było zbyt skomplikowane. Oni po prostu są. Tyle pozostało im z filozofii nieustraszonych pierwszych osadników. Zawsze pilnowali swego nosa. Nie chcą, żeby ktoś się mieszał w ich sprawy, i sami nie wtrącają się w cudze. Niech facet sobie żyje choćby i tysiąc lat; można się temu dziwić, ale nikomu nic do tego. Chce mieszkać przez ten czas samotnie — to też jego sprawa. Mogą mówić o tym między sobą, ale nigdy z nieznajomymi. Byliby oburzeni, gdyby ktoś obcy próbował ciągnąć ich za język. Sądzę, że po pewnym czasie zaakceptowali fakt, że Wallace cały czas jest młody, podczas gdy oni się starzeją. Przestali się dziwić. Młode pokolenie nie widzi w tym nic nadzwyczajnego, bo starsi nie robią sensacji. Zresztą, nikt nie widuje Wallace’a zbyt często; jest on typem samotnika. Jeżeli ktoś w okolicy w ogóle pomyślał o tym, musiało mu to wyglądać na coś w rodzaju legendy, jeszcze jedną szaloną opowiastkę niewartą sprawdzania. Może ludzie opowiadali to sobie jako anegdotę? Taki Rip van Winkle, w którego historii nie ma ani słowa prawdy. Można wyjść na stukniętego, kiedy się zacznie za bardzo drążyć temat.