— Pewno sprzedawał swój sang.
— Gadanie — skrzywił się listonosz. — On wcale nie zbiera sangu. Chodzi mu o coś innego.
— Robi to już szmat czasu — mruknął Enoch.
— Po pierwsze, tego nikt nie kupi, a nawet gdyby, gdzie teraz znajdziesz sang? Parę lat temu, owszem, sprzedawało się — zdaje się, Chińczycy robili z tego leki. Ale teraz nie ma handlu z Chinami. Pamiętam, jak byłem chłopcem, chodziliśmy do lasu po sang. Wcale niełatwo było go znaleźć, nawet wtedy. Ale zawsze trochę się znalazło. — Rozparł się na siedzeniu, pogodnie pykając z fajki. — Coś tu nie pasuje — rzekł.
— Nigdy nie widziałem tego człowieka — powiedział Enoch.
— Skrada się po lasach. Wygrzebuje różne rośliny. Przyszło mi do głowy, że to może jakiś czarownik. Zbiera zioła i warzy eliksiry. Mnóstwo czasu spędza z Fisherami, pije ich gorzałkę.
Teraz niby już się o tym nie słyszy, ale ja tam wierzę w czary.
Tylu rzeczy nie wyjaśniła nauka. Weźmy tę dziewczynę Fisherów, niemowę — ona zaklina kurzajki.
— Słyszałem — rzekł Enoch.
A nawet więcej — pomyślał. — Potrafi uzdrowić motyla.
Winslowe pochylił się na siedzeniu.
— O mało nie zapomniałem — powiedział. — Mam coś jeszcze.
Podniósł z podłogi paczkę w szarym papierze i wręczył Enochowi. — Nie przyszło pocztą — wyjaśnił. — Sam to zrobiłem, dla ciebie.
— Tak? Dziękuję — powiedział Enoch, przyjmując podarunek.
— Dalej, odwiń — zachęcił Winslowe.
Enoch zawahał się.
— Do diabła, śmiało!
Odwinął papier i zobaczył siebie wyrzeźbionego w drewnie, całą postać. Figurka z jasnego drewna w odcieniu miodu długości trzydziestu centymetrów lśniła w słońcu jak złocisty kryształ. Szedł, z karabinem pod pachą, wiał wiatr, gdyż wędrował lekko pochylony, a na ubraniu tworzyły się fałdy.
Enochowi zaparło dech w piersi; stał i wpatrywał się.
— Wins — powiedział wreszcie. — To najpiękniejsze dzieło rąk, jakie w życiu widziałem.
— Robiłem w tym kawałku, który dałeś mi zeszłej zimy — rzekł listonosz. — Najlepsze drewno do strugania, jakie miałem w ręku. Twarde i bez słoi. Nie pęknie, nie wyszczerbi się, nie rozdwoi. Jak już natniesz, masz nacięcie tam, gdzieś chciał i jak chciał. I błyszczy od razu. Trzeba potem tylko troszkę przetrzeć.
— Nie wyobrażasz sobie, jak wiele to dla mnie znaczy — powiedział Enoch.
— Od lat dajesz mi mnóstwo drewna. Różne rodzaje, jakich nikt jeszcze nie widział. Wszystko znakomitej jakości i piękne.
Przyszedł czas, żeby coś dla ciebie wyrzeźbić.
— Ty też dużo dla mnie robisz. Wozisz mi wszystko z miasta.
— Enochu — powiedział Winslowe — lubię cię. Nie wiem, kim jesteś, i nie będę pytał, ale cię lubię.
— Chciałbym móc powiedzieć ci, kim jestem — westchnął Enoch.
— Co tam… — odrzekł Winslowe, przesuwając się na miejsce za kierownicą. — Nieważne, kto jest kim; ważne, że sobie nie przeszkadzamy. Gdyby tak narody brały przykład z naszego współżycia, świat byłby o niebo lepszy.
Enoch z powagą pokiwał głową.
— Nie wygląda to wszystko najlepiej.
— Niestety — przyznał listonosz, włączając silnik samochodu.
Enoch patrzył, jak maszyna oddala się, wzniecając obłoki kurzu.
Potem znów spojrzał na swoją drewnianą podobiznę.
Wydawało się, jakby się pięła po zboczu, bezbronna wobec siły wiatru, przygięta zawieruchą.
Dlaczego? — zastanawiał się. Co takiego widział w nim listonosz, że wyrzeźbił go wędrującego przeciw wiatrowi?
9.
Położył karabin i plik poczty na kępie zakurzonej trawy i starannie zawinął figurkę w papier. Zdecydował, że postawi ją na kominku. Albo lepiej na stoliku do kawy obok ulubionego fotela stojącego w kącie przy biurku. Chciał mieć figurkę pod ręką, by móc sięgnąć po nią w każdej chwili. Dziwił się, że podarunek od listonosza sprawił, iż było mu przyjemnie na sercu.
Wiedział, że powodem nie był głód prezentów. Rzadko kiedy mijał tydzień bez otrzymania jakiegokolwiek podarku od podróżników. Cały dom wypełniony był pamiątkami, a w rozległym podziemiu na jednej ze ścian półki uginały się pod ciężarem rozmaitych darów.
„Może dlatego — pomyślał — że to podarunek z Ziemi, nie od obcych.”
Zapakowaną figurkę włożył pod pachę, podniósł karabin, plik przesyłek i ruszył do domu ścieżką, która kiedyś była gościńcem wiodącym do jego farmy.
Trawa rosła gęstą darnią między koleinami, głęboko żłobionymi w glinie przez żelazne koła dawnych wozów. Jeszcze teraz goła ziemia ubitego dna kolein opierała się korzeniom roślin. Za to z każdej strony pięły się w głąb pola od skraju lasu kępy zarośli, wybujałe na wysokość człowieka, tak że szło się jakby zielonym korytarzem.
W niektórych miejscach, nie wiadomo dlaczego — może za sprawą warunków glebowych albo kaprysu natury — zarośla przerzedzały się, odsłaniając widok ze szczytu wzgórza na całą dolinę rzeki.
W takim prześwicie Enoch spostrzegł błysk, który dobiegł z kępy drzew na skraju dawnego pola, niedaleko miejsca nad strumieniem, gdzie napotkał Lucy.
Zmarszczył brwi i stanął czekając: może znów błyśnie. Ale błysk nie powtórzył się. Enoch wiedział, że to jeden z obserwatorów podgląda stację przez lornetkę. Zaświecił mu w oczy odblask słońca w soczewkach.
„Kim oni są? — zastanawiał się. — I dlaczego podglądają?”
To już trwało od jakiegoś czasu, ale, dziwna rzecz, nic prócz tego się nie działo. Nikt się do Enocha nie zbliżył, a przecież nie byłoby to zbyt trudne. Gdyby chcieli — kimkolwiek byli — porozmawiać z nim, mogliby zaaranżować przypadkowe spotkanie podczas któregoś z jego porannych spacerów.
Chyba jednak nie mieli zamiaru rozmawiać, przynajmniej na razie.
„Czego więc chcą? — myślał Enoch. — Być może pragną mieć mnie na oku. Jeśli tak, poznali przecież mój rozkład dnia w ciągu pierwszych dni obserwacji. A może czekają na coś, dzięki czemu mogliby się dowiedzieć, czym się zajmuję. Jeśli o to chodzi, mogą liczyć jedynie na rozczarowanie. Choćby nawet śledzili mnie przez tysiąc lat, i tak nie dowiedzą się niczego.”
Odwrócił się od prześwitu i ruszył wolno, zakłopotany i zaniepokojony.
„Może szukają ze mną kontaktu z powodu różnych historii, które o mnie krążą. Nikt by mi ich nie powtórzył, nawet Winslowe. Jakie niestworzone rzeczy na mój temat wymyślili sąsiedzi? Ludowe bajdy opowiadane z zapartym tchem przy kominku? Może to i dobrze, że nie znam tych historii, które z całą pewnością krążą. Dobrze też, że obserwatorzy nie szukają ze mną kontaktu. Dopóki nie zakłócają mi spokoju, jestem względnie bezpieczny. Nie ma pytań — nie ma odpowiedzi.”
Czy jest pan — zapytaliby — tym samym Enochem Wallace’em, który w tysiąc osiemset sześćdziesiątym pierwszym poszedł walczyć za starego Abe’a Lincolna? Była na to jedna odpowiedź — mogła być tylko jedna. Tak — musiałby przyznać. — Jestem tym samym człowiekiem.
I ze wszystkich zadanych pytań tylko na to jedno odpowiedziałby zgodnie z prawdą. Wszystkie inne musiałby pominąć milczeniem lub dać na nie wymijającą odpowiedź.
Zapytaliby, dlaczego się nie zmienił. W jaki sposób zachowuje młodość, kiedy cała reszta ludzkości się starzeje. Nie mógłby im powiedzieć, że wewnątrz stacji zatrzymuje się jego czas; proces starzenia trwał dla niego wyłącznie po wyjściu na zewnątrz. Starzał się może o godzinę dziennie podczas porannych spacerów, około godziny w trakcie pracy w ogrodzie i o kwadrans, gdy siedział na schodach, podziwiając zachód słońca. A kiedy tylko wracał do środka, proces starzenia ustawał całkowicie.