Ukrył twarz w dłoniach i siedział tak w poczuciu nieszczęścia i winy.
Oby nigdy nie przyszła. Modlił się o to. Będzie lepiej dla nich obojga, jeśli nigdy nie wróci.
Gdyby jednak mógł wiedzieć, gdzie teraz przebywa. Gdyby tak zdobył pewność, że spotkał ją jakiś rodzaj śmierci i nie jest dręczona myślami. Przeświadczenie, że być może jeszcze coś czuje, było nie do zniesienia.
Usłyszał gwizd, który dawał znać o czekającej wiadomości, i podniósł głowę. Nie wstał jednak z miejsca. Ręką bez czucia sięgnął w stronę stolika do kawy obok sofy, na której siedział. Blat zastawiony był kolorowymi ozdóbkami i błyskotkami otrzymanymi w prezencie od podróżnych. Wziął w dłonie sześcian zrobiony z jakiegoś szkła lub przezroczystego kryształu — nigdy nie mógł dociec, z czego powstał ów przedmiot. Wytężając wzfok, spostrzegł maleńki obraz — dokładny i trójwymiarowy — przedstawiający świat z baśni. Dziwaczny krajobraz zatopiony w środku przedstawiał jakby leśną polanę otoczoną przez wybujałe muchomory. W powietrzu unosił się deszcz migotliwych płatków (a może to powietrze migotało?), które lśniły i błyszczały w fiołkowym świetle wielkiego błękitnego słońca.
Na polanie tańczyły stworki przypominające bardziej kwiaty niż zwierzęta; poruszały się z takim wdziękiem, że zapierało dech w piersi. Potem baśniowy świat zniknął i pojawił się inny: dzikie, ponure ustronie, gdzie srogie, posępne urwiska wrastały wysoko w czerwone, złowrogie niebo, a wielkie latające stwory, przypominające szmaty, trzepocząc, przemieszczały się w górę i w dół, inne natomiast rozpostarły się ohydnie na sękatych, sterczących konarach skarlałych drzew, wyrastających z litej skały. Z dołu, kto wie z jakiej głębokości, dochodziło dudnienie rozszalałej rzeki.
Odłożył sześcian na stolik. Rozmyślał o tym, co zobaczył w środku przedmiotu. Przypominało to przewracanie stronic: na każdej stronie był obraz innego miejsca, bez żadnego opisu, które istniało naprawdę. Po otrzymaniu niezwykłego prezentu długie godziny spędził, zafascynowany, wpatrując się w zmienne obrazy sześcianu trzymanego w dłoniach. Nigdy nie zdarzyło się, by obraz choćby częściowo przypominał któryś z poprzednich — sceneria zmieniała się bez końca. Zdawało się, że to nie obrazy, lecz sceny z rzeczywistości, że w każdej chwili można stracić równowagę i wpaść głową w dół do oglądanego świata.
Wreszcie znudziło go to bezsensowne zajęcie: gapienie się na mnóstwo różnych krajobrazów nie wiadomo skąd. Oczywiście, dla niego nie miało to sensu, lecz przybysz z Enif V był z pewnością innego zdania. Enoch brał pod uwagę, że prezent mógł być skarbem wielkiej wartości.
Podobnie traktował wiele innych otrzymanych przedmiotów. Niektóre z nich sprawiały mu radość, podejrzewał jednak, że nie potrafił używać tych darów zgodnie z ich przeznaczeniem.
Miał kilka (niezbyt wiele) takich, których przeznaczenie znał, choć nie znajdował dla nich zastosowania. Na przykład mały zegar wskazujący lokalny czas we wszystkich sektorach Galaktyki; był on zupełnie nieprzydatny, choć budził zainteresowanie, a w pewnych okolicznościach mógł być nawet niezbędny. Albo mikser zapachów (chyba najtrafniejsza nazwa) do wytwarzania wybranego aromatu. Trzeba było tylko wybrać zapach i uruchomić mikser — natychmiast w powietrzu zaczynała unosić się woń i trwała, dopóki urządzenie było włączone. Sprawiło mu ogromną radość, gdy w środku zimy po licznych próbach wywołał zapach kwiatu jabłoni — przeżył dzień wiosny, kiedy za oknami szalała zamieć.
Sięgnął po następny przedmiot: piękny, ten zawsze go intrygował, choć nie było wiadomo do czego służył — jeśli w ogóle miał jakiekolwiek zastosowanie. Doszedł do wniosku, że to chyba dzieło sztuki, piękna rzecz przeznaczona wyłącznie do oglądania. Ale ów przedmiot na swój sposób dawał odczuć (trudno to wyrazić), że jednak spełniał jakąś specyficzną funkcję.
Piramida kul — od największej do najmniejszej. Cacko to miało około czterdziestu centymetrów wysokości, każda kula: była innego koloru — nie inaczej pomalowana, lecz pełna wewnętrznej barwy. Ktoś, kto oglądał piramidę kul, czuł instynktownie, że dany kolor jest prawdziwy i głęboki, że wypełnia całą kulę, nie tylko jej powierzchnię.
Nic nie wskazywało na to, że kule w jakiś sposób sklejono ze sobą. Piramida sprawiała wrażenie układanki: ktoś umieścił kule kolejno — jedna na drugiej — i tak już zostało.
Enoch trzymał piramidę w dłoniach i usiłował przypomnieć sobie, kto mu ją ofiarował, lecz pamięć zawiodła go.
Gwizdek przekaźnika wiadomości wciąż nawoływał. „Trzeba wziąć się do roboty. Nie można tak siedzieć bezczynnie całe popołudnie” — pomyślał Enoch. Położył piramidę kul na stoliku, wstał i ruszył do urządzenia.
Wiadomość brzmiała:
NR 406302 DO STACJI 18327. Z WEGI XXI PRZYJAZD 16532.82. ODJAZD — NIE OKREŚLONY. BEZ BAGAŻU. WYSTARCZY KABINA. WARUNKI LOKALNE. POTWIERDZIĆ.
Enoch rozpromienił się na tę wiadomość. Jak dobrze móc znów gościć jakiegoś Mglistego. Co najmniej od miesiąca żaden nie zawitał w stacji.
Enoch pamiętał pierwsze spotkanie z Mglistymi; wtedy przybyli w piątkę. To musiało być w tysiąc dziewięćset czternastym albo piętnastym. Trwała właśnie pierwsza wojna światowa, którą wówczas nazywano Wielką Wojną.
Mglisty miał zjawić się prawie równocześnie z Ulissesem, tak że mogli spędzić wieczór we trójkę. Nieczęsto zdarzało się, że dwaj przyjaciele naraz składali Enochowi wizytę.
Przystanął zdumiony. Uświadomił sobie, że nazwał Mglistego przyjacielem. Przecież prawdopodobnie nie znał tego, który miał do niego przybyć.
„Właściwie to nieważne — pomyślał — bo Mglisty — każdy Mglisty — zawsze będzie przyjacielem.”
Ustawił kabinę pod materializatorem i wszystko dokładnie posprawdzał, a następnie wrócił do przekaźnika wiadomości i wysłał potwierdzenie.
Cały czas nie dawały mu spokoju wspomnienia. Czy to było w tysiąc dziewięćset czternastym czy może trochę później?
Wyjął szufladę i odszukał Wegę XXI. Pierwsza zapisana data brzmiała: 12 lipca 1915. Znalazł odpowiednią księgę zapisów na półce, sięgnął po nią i zaniósł na biurko. Szybko kartkował aż do poszukiwanej daty.
14.
12 lipca 1915. Popołudniu (dwadzieściapo trzeciej)przybyło pięć istot z Wegi XXI-pierwsi goście stamtąd, którzy skorzystali ze stacji. Są dwunożnymi humanoidami, sprawiają jednak wrażenie pozbawionych ciała — jak gdyby było ono dla nich zbytnim obciążeniem — choć, oczywiście, mają ciało jak wszyscy. Świecą, lecz nie zwyczajnym światłem, raczej wytwarzają poświatę, która im wszędzie towarzyszy. Zorientowałem się, że w pięcioro dopełniają się seksualnie, ale nie jestem pewien, czy wszystko do końca rozumiem — bardzo trudno to pojąć. Są pogodni i przyjacielscy, jakby czymś rozbawieni — nie czymś konkretnym, lecz raczej całym wszechświatem; jak gdyby śmiali się z jakiegoś kosmicznego, a jednocześnie bardzo osobistego dowcipu, który tylko oni znają. Mieli właśnie wakacje i wybierali się nafesriwal (być może to niewłaściwe słowo) na innąplanetę, na którą różne istoty zjeżdżają się na trwający tydzień karnawał. Nie udało mi się dowiedzieć, w jaki sposób ich zaproszono i dlaczego. To z pewnością dla nich wielki zaszczyt, ale nie zauważyłem, by tak to odbierali, zaproszenie uważali za coś zupełnie normalnego. Wyglądali na bardzo zadowolonych, beztroskich, zrównoważonych i niezwykle pewnych siebie, jednak po namyśle stwierdzam, że są po prostu tacy. Zauważyłem, iż odro, binę im zazdroszczę tej beztroski Próbowałem sobie wyobrazić, i jaką świeżość wrażeń niesie im życie w rozległym wszechświecie; czułem się trochę urażony, że mogą tak się cieszyć.