— Widzę, że nadchodzi czas decydującego wyboru.
— Obawiam się, że tak — rzekł Ulisses. — Przykro mi, Enochu, że przynoszę złe wieści.
Enoch siedział w bezruchu wstrząśnięty. Złe wieści! Gorzej niż złe. To koniec wszystkiego.
Czuł, jakby coś się zawaliło, nie tylko w jego świecie: upadła nadzieja dla Ziemian. Bez stacji Ziemia znów będzie tkwić w galaktycznym zaścianku; utraci nadzieję na pomoc, pozostanie nieznana i nieświadoma tego, co w Galaktyce jest i czeka. Samotny i nagi ludzki ród podąży dalej swoją drogą, niezdarnie i na oślep, w ciemną przyszłość.
20.
Mglisty był już niemłody. Otaczająca go złota poświata straciła świeżość. Łagodne światło, głębokie i pełne, nie oślepiało jak aura niedojrzałego wieku. Zachowywał niewzruszoną godność, a jaskrawy czub — ni to włosy, ni pióra — jaśniał bielą niczym blask świętości. Jego łagodna twarz miała miękkie rysy, ta sama łagodność i miękkość u człowieka zaznaczyłaby się siateczką zmarszczek.
— Przykro mi — zwrócił się do Enocha — że spotykamy się w takiej sytuacji. Mimo wszystko, bez względu na okoliczności, miło mi cię poznać. Słyszałem o tobie. Nieczęsto się zdarza, że istota z nowej planety zostaje zawiadowcą. Z tego też powodu, młoda istoto, jestem tobą zaintrygowany. Zastanawiałem się, jakim właściwie okażesz się stworzeniem.
— Nie musisz się go obawiać — powiedział Ulisses nieco ostrym tonem. — Ręczę za niego. Łączy nas od lat przyjaźń.
— Tak, zapomniałem — przyznał Mglisty. — To ty go znalazłeś. — Rozejrzał się po pomieszczeniu. — Jeszcze jeden — stwierdził. — Nie wiedziałem, że jest ich dwoje. Mówiono mi o jednym.
— To przyjaciółka Enocha — wyjaśnił Ulisses.
— W takim razie był kontakt. Kontakt z planetą.
— Nie, nie było kontaktu.
— W takim razie popełniono nieostrożność.
— Może. Ale wskutek okoliczności, w których wątpię, czy ty lub ja postąpilibyśmy inaczej.
Lucy wstała i ruszyła w stronę Mglistego cicho i powoli, jakby płynęła.
Mglisty zwrócił się do niej w ogólnym języku:
— Miło mi cię poznać. Bardzo mi miło.
— Ona nie mówi — powiedział Ulisses. — Ani nie słyszy. Nie może porozumiewać się.
— A kompensacja? — spytał Mglisty.
— Tak sądzisz? — zainteresował się Ulisses.
— Jestem pewien.
Powoli postąpił naprzód, a Lucy czekała.
— Ono… ona — używacie formy żeńskiej — ona się nie boi.
Ulisses roześmiał się.
Nie boi się nawet mnie — powiedział.
Mglisty wyciągnął do niej rękę, a Lucy stała przez chwilę nieruchomo, potem podała dłoń i uścisnęła przypominające macki palce Mglistego.
Przez moment Enochowi zdawało się, że złocista poświata obejmuje swym blaskiem dziewczynę Ziemiankę. Zamrugał i złudzenie — jeśli to było rzeczywiście złudzenie — prysło; jedynie Mglisty stał w złotym blasku.
„Ja kie to dziwne — zastanawiał się Enoch — że dziewczyna nie obawia się ani Ulissesa, ani Mglistego. Czy naprawdę widzi coś poza powierzchownością, wyczuwa w tych istotach człowieczeństwo (na Boga, nawet teraz nie potrafię myśleć inaczej niż po ludzku)? Jeżeli to prawda, może ona nie jest tak naprawdę człowiekiem? Oczywiście, jest człowiekiem z pochodzenia i wyglądu, ale nie została ukształtowana przez ludzką kulturę; może jest tym, czym byłby człowiek, gdyby nie zagłuszyły go wzorce zachowania i osądu, które z biegiem lat zastygły w prawa określające postawy ludzkie?”
Lucy uwolniła rękę Mglistego i wróciła na sofę.
— Enochu Wallasie — powiedział Mglisty.
— Tak?
— Ona należy do twej rasy?
— Tak, oczywiście.
— Jest zupełnie inna niż ty. Jak gdyby istniały dwie rasy.
— Nie ma dwóch ras. Jest tylko jedna.
— Czy wielu jest takich jak ona?
— Nie mam pojęcia.
— Może kawy? — zwrócił się Ulisses do Mglistego. — Czy napijesz się kawy?
— Kawy?
— Znakomity napój. Przynajmniej jedno wielkie osiągnięcie Ziemian.
— Nie kosztowałem jeszcze tego — rzekł Mglisty. — Nie sądzę, bym dał się skusić. — Z powagą zwrócił się do Enocha: — Czy wiesz, dlaczego tu jestem?
— Chyba tak.
— Żałuję, że powód jest właśnie taki. Jednak muszę…
— Jeśli wolno, proponowałbym przyjąć, że protest został już złożony — rzekł Enoch.
— Dlaczego nie? — poparł go Ulisses. — Sądzę, że nie ma potrzeby, byśmy wszyscy trzej musieli odgrywać tę dość przykrą scenę.
Mglisty wahał się.
— Jeżeli uważasz, że jednak trzeba… — zaczął Enoch.
— Nie — powiedział Mglisty. — Będę usatysfakcjonowany, jeśli nie wypowiedziany protest zostanie przyjęty bez zastrzeżeń.
— Przyjmuję go — rzekł Enoch — pod jednym wszakże warunkiem: będzie mi wolno upewnić się, czy oskarżenie nie jest bezpodstawne. Muszę wyjść i zobaczyć.
— Nie wierzysz mi?
— Nie o to chodzi. Muszę po prostu sprawdzić. Nie mogę przyjąć protestu w imieniu własnym i mojej planety, dopóki nie uczynię przynajmniej tyle.
— Enochu — powiedział Ulisses — przybysz z Wegi jest ci przychylny. Nie tylko teraz, ale i zanim to się wydarzyło. Jego lud wytacza oskarżenie z największą niechęcią. Wiele przykrości doznali, by ochronić Ziemię i ciebie samego.
— I według waszych odczuć okażę niewdzięczność, jeśli nie przyjmę protestu i oskarżenia na podstawie słów przybysza z Wegi.
— Przykro mi, Enochu — rzekł Ulisses. — Właśnie to mam na myśli.
Enoch potrząsnął głową.
— Latami starałem się zrozumieć i dostosować do etyki i sposobu myślenia wszystkich tych, którzy przybywali do stacji. Odsunąłem na bok moje własne ludzkie odruchy. Próbowałem zrozumieć inne punkty widzenia, inne sposoby pojmowania; wiele z nich kłóciło się z moim. Cieszę się, że tak postępowałem, gdyż dzięki temu dane mi było wyjść poza ziemskie opłotki. Myślę, iż wiele skorzystałem. Ale to nie dotyczy Ziemi; doświadczałem wszystkiego sam. A teraz sprawa odnosi się także do innych Ziemian i muszę podejść do niej jak Ziemianin. W tym konkretnym przypadku jestem nie tylko zawiadowcą stacji galaktycznej.
Nie odpowiedzieli mu. Enoch czekał — milczenie przedłużało się.
W końcu odwrócił się i ruszył do drzwi.
— Zaraz wracam — powiedział. Wyrzekł formułę, po czym przejście zaczęło się otwierać.
— Chciałbym z tobą pójść. Jeżeli się zgodzisz — poprosił cicho Mglisty.
— Świetnie, chodźmy — odpowiedział Enoch.
Na zewnątrz było ciemno, więc Enoch zapalił latarnię. Mglisty przyglądał jej się uważnie.
— Materiał palny ze skamielin — wyjaśnił Enoch. — Pali się koniuszek nasączonego knota.
Mglisty spytał przerażony:
— Ale z pewnością znacie coś lepszego?
— Teraz mamy dużo lepsze — uspokoił go Enoch. — Po prostu jestem staroświecki.
Enoch szedł pierwszy, Mglisty o krok za nim. Latarnia rzucała niewielki krąg światła.
— To dzika planeta — stwierdził Mglisty.
— Tutaj dzika. W innych częściach ujarzmiona.
— Moja planeta podlega kontroli — powiedział przybysz. — Jest kontrolowana całkowicie.
— Wiem. Rozmawiałem z wieloma Weganami. Opisali mi waszą planetę.
Skierowali się do stodoły.
— Chcesz wrócić? — spytał Enoch.
— Nie — odrzekł Mglisty. — To radosne przeżycie. Czy te tam to dzikie rośliny?