— Nazywamy je drzewami — wyjaśnił Enoch.
— Wiatr wieje, jak chce?
— Tak. Na razie nie potrafimy kontrolować pogody.
Łopata stała przy drzwiach stodoły. Enoch podniósł ją i skierował się do sadu.
— Oczywiście wiesz, że ciała nie ma — powiedział Mglisty.
— Jestem na to przygotowany.
— Więc dlaczego?
— Bo muszę mieć pewność. Nie zrozumiesz tego, prawda?
— Powiedziałeś w stacji, że usiłowałeś nas zrozumieć. Może dla odmiany wreszcie któryś z nas powinien postarać się zrozumieć ciebie.
Enoch prowadził ścieżką przez sad. Doszli do płotu wokół cmentarza rodzinnego. Krzywo umocowana furtka stała otworem. Enoch wszedł przez nią, za nim Mglisty.
— Tutaj go pogrzebałeś?
— To cmentarz rodzinny. Leżą tu moja matka i ojciec. Pochowałem go obok nich.
Podał latarnię Mglistemu, a sam podszedł z łopatą do grobu. Wbił narzędzie w ziemię.
— Bądź tak dobry i podejdź bliżej z tą latarnią.
Mglisty zbliżył się.
Enoch ukląkł i odgarnął opadłe na ziemię liście. Pod nimi ziemia była miękka — ktoś musiał ją niedawno rozkopać. Zapadła się, a w środku zagłębienia był nieduży otwór. Enoch przesunął dłonią po ziemi. Usłyszał, jak grudki wpadają w dziurę i uderzają w coś, co nie było glebą.
Mglisty znów poruszył latarnią i Enoch nic nie widział. Ale Enochowi nie było już potrzebne światło. Zdawał sobie sprawę, że kopanie nic nie da; wiedział, co by znalazł. Powinien był pilnować. Nie powinien był umieszczać zwracającego uwagę kamienia — ale Galaktyka Centralna mówiła wyraźnie: „Postępuj jak z przedstawicielem swojej rasy”. Tak właśnie uczynił.
Wyprostował się, lecz wciąż klęczał, czując, jak wilgoć ziemi wsiąka w jego spodnie.
— Nikt mi o tym nie powiedział — rzekł cicho Mglisty.
— O czym?
— O nagrobku. I o napisie na nim. Nie miałem pojęcia, że znasz nasz język.
— Nauczyłem się. Chciałem kiedyś przeczytać pewne zwoje.
Obawiam się, że nie władam nim biegle.
— Dwa błędy ortograficzne — powiedział Mglisty — i drobna niezręczność, ale to sienie liczy. Liczy się natomiast to, że kiedy pisałeś, myślałeś jak jeden z nas.
Enoch wstał i sięgnął po latarnię.
— Wracajmy — rzucił ostro. — Już wiem, kto to zrobił. Muszę go dopaść.
21.
Porywisty wiatr zawodził w koronach wysokich drzew. Przyćmione światło latarni wydobywało z mroku biel kępy brzóz, rosnącej na skraju niewielkiego urwiska, które opadało kilka metrów w dół; trzeba tu było skręcić w prawo, potem dalej schodzić po zboczu.
Enoch odwrócił się nieznacznie i spojrzał przez ramię. Lucy szła tuż za nim. Uśmiechnęła się i gestem pokazała, że wszystko w porządku. Przekazał jej na migi, że muszą skręcić w prawo i że powinna iść tuż za nim.
„Zresztą to zupełnie niepotrzebne — pomyślał. — Ona zna wzgórze równie dobrze jak ja, a może nawet lepiej ode mnie.”
Skręcił w prawo, podążył skrajem skalnego urwiska i przy wyrwie skierował się w dół. Z lewej strony słychać było bystry strumień, który spadał ze skał zaraz za polem.
Zbocze opadało teraz bardziej stromo, poprowadził więc w poprzek stromizny.
„Dziwne — pomyślał — nawet w ciemności rozpoznaję niektóre naturalne elementy krajobrazu: wykrzywiony biały dąb, który stoi pod niezwykłym kątem ponad ścianą zbocza, niewielki las czerwonych dębów, rosnących na skalnym rumowisku, gdzie nie dotrze do nich żaden drwal, oczko bagna wypełnione witkami bazi, wpasowane zgrabnie w niewielki taras na stromej ścianie.”
Daleko w dole widać było światła w oknach i Enoch skręcił w ich stronę. Spojrzał przez ramię, by upewnić się, czy Lucy podąża za nim.
Doszli do ogrodzenia z drągów i przeczołgali się pod nim. Dalej teren był już bardziej równy.
Gdzieś poniżej zaszczekał w ciemności pies, potem drugi. Przyłączyły się zaraz inne; całe stado zbliżało się, przeczesując zbocze. Przybiegły w tupocie łap, ominęły Enocha i rzuciły się na Lucy — nagle z czujnych strażników przemieniły się w komitet powitalny. Raz po raz któryś wyskakiwał w górę z kłębowiska. Ręce Lucy zajęte były poklepywaniem psich łbów. Jak na zawołanie naraz wszystkie psy rzuciły się przed siebie, dokazując radośnie, zatoczyły koło i przybiegły z powrotem.
W niedużej odległości od ogrodzenia z drągów był ogród warzywny. Enoch ruszył na przełaj, ostrożnie stąpając ścieżką między zagonami. Dotarli na podwórze. Stał przed nimi dom, chylący się ku ziemi, bliski ruinie; jego zarysy skrywała ciemność i tylko okna kuchni jarzyły się ciepłym, miękkim światłem lamp.
Enoch podszedł do drzwi kuchni i zapukał. Usłyszał kroki rozbrzmiewające na posadzce.
Drzwi otworzyły się i w otoczce światła stanęła pani Fisher: wysoka koścista kobieta, ubrana w coś, co bardziej przypominało worek niż suknię. Wpatrywała się w Enocha z wyrazem obawy i odwagi zarazem.
Wreszcie dostrzegła za jego plecami córkę.
— Lucy!
Dziewczyna skoczyła naprzód, wprost w ramiona matki.
Enoch postawił latarnię na ziemi, wsadził karabin pod pachę i przestąpił próg.
Rodzina siedziała przy kolacji wokół wielkiego stołu na środku kuchni. Pośrodku stołu stała ozdobna lampa naftowa.
Hank powstał, a jego trzej synowie i nieznajomy siedzieli na miejscach.
— Więc przyprowadził ją pan do domu — powiedział Hank.
— Odnalazłem ją — rzekł Enoch.
— Dopiero co przyszliśmy do domu. Mieliśmy zamiar znów iść i szukać jej.
— Pamięta pan, co pan powiedział dziś po południu?
— Mówiłem wiele rzeczy.
— Powiedział pan, że we mnie siedzi czart. Jeszcze raz podniesie pan rękę na tę dziewczynę, a ja panu pokaże, jaki to diabeł we mnie siedzi.
— Nie nastraszy mnie pan gadaniem — zaperzył się Hank.
A jednak się bał. Widać to było po wyrazie jego twarzy.
— Nie żartuję — rzekł Enoch.
Obaj stali przez moment naprzeciw siebie, wreszcie Hank usiadł.
— Może zechce pan zjeść z nami kolację?
Enoch pokręcił głową. Spojrzał na nieznajomego.
— Pan jest tym od żeń-szenia? — spytał.
Mężczyzna przytaknął.
— Tak mnie nazywają.
— Chcę z panem porozmawiać. Na dworze.
Claude Lewis wstał.
— Wcale nie musisz iść — powiedział Hank. — On nie może cię zmusić. Niech mówi tutaj.
— Chętnie się przejdę — rzekł Lewis. — Właściwie sam chciałem z tym panem porozmawiać. Pan Enoch Wallace, prawda?
— Tak, to on — potwierdził Hank. — Już pięćdziesiąt lat temu powinna spotkać go śmierć ze starości. A spójrz, jak wygląda.
W nim siedzi czart. Mówię ci, on paktuje z diabłem.
— Zamknij się, Hank — uciszył go Lewis.
Obszedł stół i skierował się do drzwi.
— Dobranoc — rzekł Enoch do pozostałych.
— Proszę pana — powiedziała pani Fisher. — Dziękuję, że odprowadził pan córkę. Hank jej już nie uderzy. Mogę to panu przyrzec. Sama dopilnuję.
Enoch wyszedł i zamknął drzwi. Podniósł latarnię. Lewis już czekał na podwórzu. Enoch zbliżył się do niego.
— Odejdźmy kawałek — powiedział.
Zatrzymali się przy ogrodzie i zwrócili twarzami do siebie.
— Śledził mnie pan — odezwał się Enoch.
Lewis kiwnął głową.