„Nerwy — pomyślał. — Robię się nerwowy.”
Daliby mu znać, gdyby mieli zamknąć stację. Dla przyzwoitości.
Podszedł do kuchenki i nastawił czajnik. W lodówce znalazł pudełko kaszy z pewnej odmiany zboża uprawianego na jednym z porośniętych dżunglą światów w układzie Drakona. Wyjął pudełko i odłożył z powrotem, decydując się ostatecznie na dwa ostatnie jaja z tuzina, które Wins przywiózł z miasta tydzień temu.
Spojrzał na zegarek; spał dłużej, niż mu się wydawało. Zbliżał się czas codziennej przechadzki.
Postawił patelnię na kuchence i włożył do niej łyżeczkę masła. Czekał, aż masło się roztopi, potem wbił jajka.
„A może dziś nie pójdę na spacer” — pomyślał. Po raz pierwszy miał się go wyrzec; raz czy dwa nie był na przechadzce, ponieważ szalała zamieć. „Dotąd chodziłem na spacer, ale czy to wystarczający powód, by zawsze tak robić. Nie, dziś nie pójdę. Odbiorę pocztę kiedy indziej. Nadrobię wczorajsze zaległości.” Sterta gazet wciąż leżała na biurku nie przeczytana. Nie zapisał ani linijki w dzienniku, a nagromadziło się mnóstwo ważnych wydarzeń. Musiał szczegółowo zanotować bieg wypadków, bo przecież zdarzyło się tak wiele.
Żelazna reguła, którą narzucił sobie od pierwszego dnia funkcjonowania stacji, brzmiała: nie zaniedbywać dziennika. Czasami robił zapiski z opóźnieniem, lecz nadrabianie zaległości nigdy nie zmusiło go do napisania choćby o jedno słowo mniej, niż jego zdaniem należało, by opisać wszystko wystarczająco dokładnie.
Spojrzał w przeciwległy kąt pomieszczenia na długie rzędy ksiąg stłoczonych na półkach i pomyślał z dumą i satysfakcją o rzetelności swej dokumentacji. Między okładkami kolejnych tomów spoczywał wiek pisania, nie brakowało ani jednego dnia.
„Oto moja spuścizna. Spadek zapisany światu, moja karta wstępu do ludzkości. Wszystko, co zobaczyłem i usłyszałem prawie przez sto lat współpracy z dziwnymi mieszkańcami Galaktyki.”
Gdy tak patrzył na rzędy ksiąg, opadły go pytania, które usiłował od siebie odsunąć. Tym razem nie było odwrotu. Trzymał je na dystans przez krótki czas, potrzebny, by móc zebrać myśli i obudzić się do życia ze snu. Teraz już przestał się opierać. Poddał się temu, co było nieuniknione.
Wyłożył jajka z patelni na talerz. Zdjął z kuchenki czajnik i zasiadł do śniadania.
Znów spojrzał na zegarek.
Ciągle jeszcze miał czas na odbycie swego codziennego spaceru.
25.
Przy źródle czekał facet od żeń-szenia.
Enoch zauważył go z dość dużej odległości i w gwałtownym przypływie gniewu zadał sobie pytanie: „Czy on czasem nie czeka, by mi powiedzieć, że nie może zwrócić ciała Mglistego, bo coś tam wynikło, natrafił na nieprzewidziane trudności”.
Przypomniał sobie, jak poprzedniej nocy groził, że zabije każdego, kto będzie utrudniał przekazanie zwłok.
„Być może nie postąpiłem najrozsądniej” — pomyślał.
Nie miał pewności, czy istotnie zdolny był zabić człowieka — choć przecież nie pierwszy raz człowiek mógł zginąć z jego ręki. Lecz to było dawno i wówczas zabić znaczyło pozostać przy życiu.
Zamknął na chwilę oczy i po raz kolejny ujrzał stok wzgórza poniżej, na którym długie szeregi mężczyzn przedzierały się przez dymne zasłony. Wiedział, że ci ludzie wspinają się w jednym celu: by zabić jego i innych tkwiących na szczycie.
Nie było to ani pierwsze, ani ostatnie tego rodzaju przeżycie, lecz treść wszystkich lat zabijania skupiła się w jednym wspomnieniu — długiej i strasznej chwili, gdy patrzył na szeregi sylwetek ludzi wytrwale szturmujących wzgórze, by zabić właśnie jego.
Wówczas to właśnie pojął szaleństwo wojny, pusty gest, który z czasem straci wszelkie znaczenie, bezsensowny gniew stale podsycany, choć jego przyczyna dawno poszła w zapomnienie. Rażący brak logiki w mniemaniu, że jeden człowiek przez swą śmierć lub niedolę potwierdza pewną rację albo broni jakichś zasad.
„W pewnym punkcie swej długiej historii — rozmyślał Enoch — ludzkość przyjęła szaleństwo za zasadę postępowania, która przetrwała do dziś; gotowa jest zniszczyć samą siebie lub przynajmniej cały swój materialny i duchowy dorobek zdobyty przez wieki niełatwego rozwoju.”
Lewis siedział na pniu zwalonego drzewa; na widok zbliżającego się Enocha wstał.
— Czekałem na pana — powiedział.
Enoch przeskoczył strumień.
— Ciało zostanie dostarczone przed wieczorem — poinformował Lewis. — Waszyngton prześle je samolotem do Madison i stamtąd ciężarówką.
Enoch skinął głową.
— Miło słyszeć.
— Oni nalegali, żebym cię spytał raz jeszcze. Te zwłoki — co to właściwie jest?
— Powiedziałem panu wczoraj, że nie mogę nic powiedzieć.
Bardzo żałuję. Latami rozmyślałem nad sposobem przekazania wszystkiego, ale to niemożliwe.
— Ciało pochodzi spoza Ziemi — rzekł Lewis. — Jesteśmy tego pewni.
— Tak myślicie? — powiedział Enoch.
— I dom — dodał Lewis — też nie jest zwyczajny.
— Dom postawił mój ojciec — uciął Enoch.
— Ale coś go odmieniło. Nie takim go zbudował.
— Wszystko zmienia się z biegiem lat.
— Ale pan się nie zmienia.
Enoch uśmiechnął się.
— Nie może pan tego znieść, co? Uważa pan, że to nieprzyzwoite.
Lewis potrząsnął głową.
— Nie, tak nie myślę. W ogóle trudno mi cokolwiek powiedzieć. Obserwuję pana od dłuższego czasu i akceptuję pańską osobę. Naturalnie, nie rozumiem, jaką pan odgrywa rolę, ale w pełni akceptuję. Czasem myślę, że chyba zwariowałem, potem mi przechodzi. Nie chciałem się panu naprzykrzać. Starałem się zostawić wszystko tak, jak było. I cieszę się z tego, teraz gdy już pana znam. A jednak źle się dzieje. Zachowujemy się jak wrogowie, jak dwa psy, a tak być nie powinno. Sądzę, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Coś ma się stać, a ja nie chcę w żaden sposób temu przeszkodzić.
— Już pan przeszkodził — powiedział Enoch. — Zabrał pan ciało; nie można było zrobić nic gorszego. Gdyby nawet pan usiadł i zaczął zastanawiać się, jaką tu szkodę mi wyrządzić, żaden pomysł nie byłby podlejszy. Nie tylko wobec mnie. Wcale nie chodzi o mnie. Skrzywdził pan całą ludzkość.
— Nie rozumiem — rzekł Lewis. — Przykro mi, ale nic z tego nie rozumiem. Tam był napis, na kamieniu…
— To moja wina — przyznał Enoch. — Nie powinienem był kłaść tego kamienia. Ale wtedy wydawało mi się, że tak trzeba.
Nie myślałem, że ktoś przyjdzie węszyć i…
— To był pański przyjaciel?
— Przyjaciel? Ach, ma pan na myśli ciało. Właściwie nie. Nie ta konkretna osoba.
— Żałuję, że tak się stało — powiedział Lewis.
— Żal nic tu nie pomoże.
— A może da się jeszcze coś zrobić? Oprócz, oczywiście, przywiezienia ciała?
— Tak, jest coś do zrobienia — odrzekł Enoch. — Niewykluczone, że będę potrzebował pomocy.
— Niech pan mówi — powiedział Lewis. — Jeśli to wykonalne…
— Przydałaby się ciężarówka — powiedział Enoch. — Żeby wywieźć parę rzeczy. Dokumentację i podobne sprawy. To dość pilne.