Выбрать главу

Nie miał pojęcia, co stanowiło pierwowzór dla tych stworów. Być może zaistniały jedynie w wyobraźni obcych instalujących taśmy ze scenami polowania. Nie zdarzyło się jeszcze — a tysiące razy bywał na strzelnicy — ani powtórzenie scenerii, ani powielenie którejś z szalejących bestii. Chociaż to musiało się gdzieś kończyć i wtedy całość powtarzana była jeszcze raz od początku.

„Zresztą co za różnica — pomyślał Enoch. — Jeżeli nawet taśmy pobiegną od początku, istnieje mała szansa, że przypomnę sobie jakiekolwiek znaczące szczegóły przygód, które przeżyłem wiele lat temu.”

Nie znał zasad ani technik zastosowanych przy budowie tej fantastycznej strzelnicy. Jak w wielu innych sprawach zaakceptował fakt bez prób zrozumienia go. A jednak może kiedyś odkryje wskazówkę, która z czasem zmieni ślepą akceptację w pełne rozumienie — nie tylko mechanizmu strzelnicy, lecz wielu innych rzeczy.

Często zastanawiał się, co obcy myślą o jego fascynacji strzelaniem i o pierwotnej sile, która każe człowiekowi zabijać — nie dla przyjemności, lecz z potrzeby odsunięcia niebezpieczeństwa (siłę zwalczać większą siłą, a chytrość brać podstępem). Usiłował odgadnąć, czy przez swoje strzeleckie zamiłowania nie wpłynął na ocenę ludzkiego charakteru przez kosmicznych przyjaciół. Czy obcy potrafili rozróżnić zabijanie innych form życia od zabijania przedstawicieli własnego gatunku? Czy istotnie występuje logicznie uzasadniona różnica między polowaniem dla sportu a strzelaniem na wojnie? Istotom z gwiazd podobne rozróżnienie nastręczyłoby pewnych trudności, gdyż w wielu przypadkach ścigane zwierzę swym wyglądem i cechami bardziej przypominało polującego człowieka niż wielu nie-Ziemian.

Czy wojna była kwestią instynktu i zwykły człowiek odpowiadał za nią w równym stopniu co politycy i tak zwani mężowie stanu? Wydawało się to niemożliwe, a jednak w każdym człowieku głęboko tkwił instynkt walki, agresywny pęd, dziwna potrzeba rywalizacji — co zawsze prowadziło do rozmaitych konfliktów, jeśli nie powstrzymało się tego w porę.

Włożył karabin pod pachę i podszedł do tablicy rozdzielczej. Z otworu u dołu wystawał kawałek taśmy. Wysunął go i odcyfrował symbole. Wyniki nie były rewelacyjne. Nie poszło mu najlepiej. Za pierwszym strzałem spudłował; nie trafił wilka z głową starca i teraz gdzieś w nierzeczywistości bestia wraz z kompanem charkotliwie rozprawiała się ze sponiewieraną masą krwistych strzępów i połamanych kości, które niegdyś były Enochem Wallace’em.

30.

Wracał korytarzem pełnym podarunków upchanych tak, jak w zwykłych ludzkich domostwach gromadzi się rupiecie na strychu.

Odcinek taśmy nie dawał mu spokoju — mały skrawek stwierdzający, że choć później trafiał raz po raz, pierwszy strzał na wzgórzu okazał się niecelny. Rzadko pudłował. Został wyszkolony do takiego strzelania, gdzie nie wiadomo było, co za moment nastąpi i trzeba było kierować się zasadą „zabij albo zginiesz”, którą dobrze poznał podczas niezliczonych wypadów w strefę rażenia. Pocieszał się, że może nie przykładał się ostatnio jak należy. Właściwie nie miał powodu starać się, gdyż strzelanie stanowiło jedynie rozrywkę, a codzienne spacery z bronią odbywał wyłącznie z przyzwyczajenia. Nosił karabin, tak jak inni ludzie nosili laskę lub parasol. Kiedy na początku wychodził na spacer, inny to był karabin i inne czasy. Wtedy nikogo nie dziwiła broń na spacerze. Ale teraz było inaczej; uśmiechając się w myślach, wyobraził sobie, jaką sensację musiał wzbudzać, nosząc karabin.

Na końcu korytarza widać było czarny kufer pod dolną półką; choć stał przysunięty do ściany, wystawał na dobre pół metra.

Enoch minął go wolnym krokiem i nagle się obejrzał. Uświadomił sobie, że przecież ten kufer należał do Mglistego. Spadek po istocie z gwiazd, której wykradzione ciało dziś wieczorem miało spocząć znów w swoim grobie.

Podszedł do półek i oparł karabin o ścianę. Pochylając się, wyciągnął kufer.

Przeglądał już poprzednio zawartość, zanim umieścił kufer w podziemiu, ale wtedy nie interesowało go to. Teraz nagle obudziła się w nim ciekawość.

Ostrożnie uniósł wieko i odchylił je do tyłu, aż oparło się o półki. Przykucnął nad otwartym kufrem i na początek, nie dotykając niczego, dokonał przeglądu górnej warstwy jego zawartości.

W kufrze znajdował się połyskujący płaszcz, starannie złożony — chyba rodzaj uroczystej szaty, ale tego Enoch nie był całkiem pewien. Na wierzchu leżała maleńka buteleczka, migocząca refleksami światła, jak gdyby ktoś wydrążył wielki brylant i zrobił z niego flakonik. Obok płaszcza spoczywało grono ciemnofioletowych, matowych kulek; do złudzenia przypominały zapas piłek tenisowych sklejonych w kształt kuli. Ale było to tylko złudzenie; Enoch przypomniał sobie, że za pierwszym razem, zachwycony kulami, uniósł je i zobaczył, że nie są wcale sklejone, lecz swobodnie poruszają się, nie wychodząc jednak poza obręb kuli. Żadna kulka nie dała się oderwać, choćby ją ciągnąć z całych sił. Przemieszczała się swobodnie wśród innych jakby płynąc. Można było poruszyć każdą kulkę lub wszystkie naraz, a całe grono i tak nie zmieniłoby kształtu. Enoch podejrzewał, że to jakiś kalkulator, potem jednak porzucił tę myśl — kule były identyczne i w żaden sposób nie można ich było odróżnić. W każdym razie ludzkim okiem. Czy Mglisty potrafił je rozróżnić? A jeśli to był kalkulator, to jakiego rodzaju? Matematyczny? Moralny? Filozoficzny? Ale czy ktoś słyszał o kalkulatorze do celów moralności czy filozofii? Albo raczej: kto z ludzi w ogóle o czymś takim słyszał? To musiało być najprawdopodobniej coś zupełnie innego. Może jakaś gra — jakiś pasjans dla samotnych?

Z czasem człowiek mógłby to rozgryźć. Ale teraz Enochowi brakowało czasu i powodów, by rozmyślać nie wiadomo ile nad jednym jedynym przedmiotem, podczas gdy obok znajdowały się setki równie fantastycznych i niezrozumiałych. Kiedy łamałby sobie głowę nad jedną rzeczą, w głębi ducha zawsze podejrzewałby, że poświęca czas czemuś najmniej ważnemu w całym zbiorze.

Był już zmęczony nadmierną ilością okazów.

Sięgnął po migotliwą buteleczkę, leżącą na płaszczu. Gdy ją podniósł, dostrzegł napis wyryty w szkle (diamencie?). Powoli odczytał pismo. Kiedyś, dawno temu, umiał czytać w języku Mglistych; może niezbyt płynnie, ale dawał sobie radę. Lecz już od kilku lat nie używał tego języka i bardzo dużo zapomniał. Powoli brnął od jednego symbolu do drugiego. W wolnym przekładzie napis na buteleczce brzmiał: „Zażywać przy pierwszych objawach”.

Fiolka z lekarstwem! Zażywać przy pierwszych objawach. Objawy pewnie wystąpiły tak gwałtownie i w takim nasileniu, że właściciel fiolki nie był w stanie po nią sięgnąć i zmarł.

Niemal z namaszczeniem Enoch odłożył buteleczkę tam, gdzie leżała — na złożony płaszcz — wpasowując z powrotem w nieuchwytny kontekst przypisanego jej miejsca.

„Tak różni od nas pod wieloma względami — pomyślał — i w tak wielu drobnych sprawach zdumiewająco do nas podobni. Przecież buteleczka z napisem jest odpowiednikiem fiolek, jakie można kupić w każdej aptece, opatrzonych informacjami o sposobie użycia.”

Obok grona kul spoczywało pudełko. Podniósł je. Pudełko zrobione było z drewna; zamykało się na dość prosty zatrzask. Otworzył wieczko i zobaczył znajdujący się w środku połyskujący metalicznie materiał, którego Mgliści używali zamiast papieru.

Ostrożnie uniósł pierwszą stronicę i spostrzegł, że nie jest ona pojedynczą kartką, lecz stanowi początek całości złożonej w harmonijkę. Pod spodem leżały inne tego typu przedmioty, najwyraźniej z tego samego materiału.