Выбрать главу

W mózgu Enocha zadźwięczał alarm. Enoch wrzasnął i zamachnąwszy się cisnął Zwierzakiem w przybysza — przeraźliwy krzyk dobył się z jego płuc mimowolnie.

Uświadomił sobie, że istota wcale nie zamierza zabić zawiadowcy; chciała uszkodzić stację. Jedyną rzeczą w kącie pomieszczenia, mogącą stanowić dla niej cel, były urządzenia kontrolne — system nerwowy stacji, sterujący jej działaniem. Gdyby te urządzenia zostały uszkodzone, stacja przestałaby istnieć. By ją ponownie uruchomić, potrzeba byłoby zespołu specjalistów, wysłanych z najbliższej stacji; taka podróż trwałaby wiele lat.

Wrzask Enocha spowodował, że istota aż podskoczyła i przysiadła. Koziołkujący w locie Zwierzak trafił ją w brzuch i rzucił na ścianę.

Enoch skoczył do przodu z wyciągniętymi rękami, gotów do walki wręcz. Szczur wypuścił broń, która zawirowała na podłodze. Enoch dopadł obcego i w tym samym momencie poczuł jego niesamowity odór — ohydny, mdlący smród. Chwycił szczura w kleszcze ramion i z wielką siłą wyrwał go z kąta — spodziewał się większego ciężaru. Zamachnął się i rzucił przybysza, aż tamten ślizgiem przeleciał po podłodze i wpadł z hukiem na fotel. Jak stalowa sprężyna istota wstała i skoczyła po broń. Enoch dopadł obcego dwoma susami, złapał za kark, podniósł i zaczął nim dziko potrząsać. Broń, którą tamten zdołał chwycić, znów wypadła mu z rąk, a futerał zawieszony przez ramię walił raz po raz jak w bęben w owłosioną pierś.

Smród był nie do zniesienia. Enoch wprost dusił się, potrząsając szczurowatym stworzeniem. Nagle odór spotężniał, zapiekł ogniem w gardle i odurzył. Enoch rozluźnił chwyt i zatoczył się; schylony, zaczął wymiotować. Podniósł ręce do twarzy, by osłonić się przed smrodem.

Jak przez mgłę zobaczył, że istota podnosi się, chwyta broń i pędzi w stronę drzwi. Nie słyszał, by wypowiedziała formułę, mimo to przejście otwarło się. Szczur przemknął przez nie i znikł. Przejście zamknęło się.

32.

Enoch chwiejnym krokiem podszedł do biurka i oparł się ciężko na nim. Smród znikł. Powoli wracała Enochowi jasność myślenia. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało. To nie mogło zdarzyć się naprawdę. Przybysz odbył podróż materializatorem dla osobistości, a przecież wyłącznie wysłannicy Galaktyki Centralnej mieli prawo podróżować tą drogą. Enoch był pewien, że nikt z Centralnej nie zachowałby się tak jak szczurowata istota. Jednak szczur znał formułę otwierającą drzwi. Tylko Enoch i przedstawiciele Galaktyki Centralnej ją znali.

Sięgnął po karabin i zacisnął na nim dłoń.

„W porządku — pomyślał. — Nic złego się nie stało. Jedynie jakaś obca istota buszuje po Ziemi, co jest, oczywiście, absolutnie zabronione.” Ziemia jako planeta nie należąca do galaktycznej wspólnoty była zamknięta dla obcych.

Enoch wiedział, co należy zrobić. Musiał odszukać obcego i wyrzucić go z Ziemi.

Wypowiedział formułę i ruszył do przejścia. Po wyjściu skręcił za róg domu.

Intruz przebiegał przez pole i zbliżał się już do linii lasu.

Enoch pędził co tchu. Zanim jednak znalazł się w połowie pola, ścigany szczur dał nura w gęstwinę.

Las ogarniała ciemność. Ukośne promienie wysyłane przez zachodzące słońce wciąż oświetlały górne warstwy listowia, lecz podszycie zasnuwało się już mrokiem. Gdy Enoch wbiegł między drzewa, pochwycił spojrzeniem istotę, która skręciła w dół niewielkiego jaru i zaczęła wspinać się na zbocze po drugiej stronie w gąszczu paproci porastających pochyłość do połowy wysokości.

Enoch wiedział, że jeśli obcy nie zmieni kierunku — przegra, gdyż zbocze wznosiło się aż po skalne zwieńczenie — masywny występ, który górował kamienną masą nad okolicą. Istota miała wkrótce znaleźć się w pułapce.

Skręcił nieznacznie na zachód, by okrążyć jamę parowu; nie spuszczał przy tym z oka uciekiniera. Teraz już złapał go w sidła. Szczur zabrnął tam, skąd nie było odwrotu. Nie mógł już skręcić i umknąć z pułapki. Zaraz znajdzie się na krawędzi urwiska i jedyne, co mu pozostanie, to schować się w jakąś szczelinę wśród głazów.

Biegnąc co sił, Enoch pokonał gąszcz paproci i znalazł się na stromiźnie, około stu metrów poniżej kamiennego występu. Podszycie nie było tu już tak gęste. Gdzieniegdzie tylko rosły kępy marnych krzaczków i nieliczne drzewa. Miękkie podszycie ustąpiło miejsca podłożu z odłamków skalnych, latami odłupywanych przez mrozy z powierzchni głazów i osypujących się aż do podnóża kamiennego wzniesienia. Usypisko porastał gęsty mech, co czyniło miejsce zdradliwym.

Enoch rozejrzał się, lecz nigdzie nie widać było śladu obcego. Naraz kątem oka dostrzegł jakiś ruch, rzucił się więc na ziemię za kępę leszczyny i w prześwicie między gałęziami zobaczył sylwetkę przybysza na tle nieba — obcy nerwowo obracał głową, badając urwiste zbocze; trzymał w pogotowiu uniesioną broń.

Enoch zamarł; ręka mocno ściskała kolbę karabinu. Zabolały go kostki i uświadomił sobie, że obtarł je przy upadku.

Obcy znikł za głazami. Enoch powoli przyciągnął karabin, tak by mógł się nim posłużyć.

A jednak miał wątpliwości. Czy odważy się strzelić? Czy odważy się zabić obcego?

Obcy mógł go zabić w stacji, gdy Enocha oszołomił potworny smród, lecz nie zrobił tego, tylko uciekł. Czy to możliwe, że istota przeraziła się do tego stopnia, iż jedynym wyjściem była dla niej ucieczka? A może nie chciała zabijać zawiadowcy, jak ów wzdragał się zabić ją?

Wpatrywał się w skały powyżej, lecz nic nie dostrzegał, najmniejszego ruchu. Musiał wspiąć się w górę zbocza i to szybko — czas działał na jego niekorzyść, za to sprzyjał obcemu. Najdalej za pół godziny zapadnie zmrok, a sprawę trzeba było załatwić przed nastaniem nocy. Jeśli obcy ucieknie, szansa schwytania go będzie minimalna.

Wtedy drugie ja spytało: „Dlaczego przejmujesz się obcymi? Przecież stanąłeś już po drugiej stronie. Czy nie jesteś zdecydowany powiadomić Ziemian o istnieniu różnych cywilizacji w Galaktyce i bez upoważnienia obdarzyć Ziemię całym bogactwem obcej wiedzy, która znalazła się w twoim posiadaniu? Dlaczego powstrzymałeś tę istotę od zniszczenia stacji, od odcięcia stacji na długie lata? Gdyby udało się jej wypełnić zadanie, mógłbyś zrobić z całą wiedzą, co tylko byś zapragnął. Korzystniej było zdać się na bieg wypadków.”

„Ale nie mogłem! — krzyknąłEnoch w duchu. — Po prostu nie mogłem. Nie rozumiesz tego?”

Szelest w zaroślach po lewej stronie obudził jego czujność.

W odległości nie większej niż siedem metrów od niego ukazała się Lucy Fisher.

— Uciekaj stąd! — krzyknął, choć przecież nie mogła go usłyszeć.

Wyglądało na to, że nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje. Przesunąwszy się w lewo, wykonała ruch ręką i wskazała w stronę skał.

— Odejdź — syknął. — Odejdź stąd.

Pokazał jej na migi, by się oddaliła, że to nie miejsce dla niej.

Potrząsnęła głową i skulona ruszyła pędem pod górę.

Enoch niezgrabnie powstał i rzucił się za nią. Nagle powietrze z tyłu zaskwierczało i napełniła je woń ozonu. Instynktownie padł na ziemię. Ujrzał za sobą metr kwadratowy spalonej, parującej ziemi; podszycie strawiła fala gorąca, a gleba i odłamki skał zmieniły się w bulgoczący pudding.

„Laser — pomyślał Enoch. — Obcy używa lasera, wysyłającego cieniutką wiązkę światła o potwornej mocy.”

Zebrał się w sobie i zrobił krótki wypad pod górę, po czym zaraz rzucił się za kępę rachitycznych brzóz.