Powietrze znów zaskwierczało, nastąpiło krótkie wyładowanie ciepła i rozszedł się zapach ozonu. Na zboczu powyżej dymiła łata ziemi. Posypał się popiół i osiadł na ramionach Enocha. Enoch spojrzał szybko w górę; brzozy zostały skrócone o połowę, ścięte laserem i spopielone. Nikłe smużki dymu unosiły się leniwie nad kikuty pni.
Nieważne, co obcy mógł zrobić czy też co mu się nie udało zrobić w stacji. Teraz nie żartował. Wiedział, że nie ma możliwości odwrotu i pokazywał, na co go stać.
Enoch przywarł do ziemi. Niepokoił się o Lucy. Miał nadzieję, że jest bezpieczna.
„Mały głuptas, nie powinna była się w to mieszać. To nie miejsce dla niej. Nie powinna nawet chodzić po lesie o tej porze. Stary Hank znowu będzie jej szukał, myśląc, że została porwana. Co jej strzeliło do głowy?”
Mrok gęstniał, tylko odległe wierzchołki drzew chwytały jeszcze ostatnie promienie słońca. Z dolin skradał się chłód, a od ziemi czuć było zgniłą wilgoć. Z jakiejś ukrytej dziupli krzyczał żałośnie lelek kozodój.
Enoch rzucił się pod górę. Dotarł do zwalonej brzozy i schronił się za nią jak za barykadą.
Nie widać było śladu obcego, nie padał kolejny strzał z broni laserowej.
Enoch badał wzrokiem teren. Jeszcze dwa wypady, jeden do niewielkiego stosu kamieni, drugi pod sam szczyt, i będzie siedział obcemu na karku. Nie miał tylko pojęcia, co wtedy zrobi.
Oczywiście unieszkodliwi go.
Trudno było cokolwiek przewidzieć, niewiele pomogłoby obmyślenie jakiejś taktyki. Od momentu zbliżenia się do szczytu powinien kierować się wyczuciem, wykorzystać każdą nadarzającą się szansę. Miał utrudnione zadanie, gdyż nie wolno mu było zabić obcego; musiał go schwytać i choćby tamten gryzł i kopał, zawlec go w bezpieczne miejsce — do stacji.
Być może na otwartej przestrzeni przybysz nie będzie mógł bronić się za pomocą odoru z taką samą skutecznością jak w stacji.
Enoch obserwował skały, lecz nic nie wskazywało na miejsce, gdzie ukrył się obcy.
Zaczął powoli się czołgać, szykując do następnego wypadu pod górę; nie chciał, by zdradził go jakiś dźwięk.
Kątem oka zauważył cień, który wspinał się po zboczu. Błyskawicznie usiadł, podnosząc karabin. Lecz nim zdążył obrócić lufę, cień był już przy nim; powalił go i przycisnął do ziemi, wielką ręką o płaskich palcach zatykając usta.
— Ulisses! — wybełkotał Enoch.
Cień syknął ostrzegawczo.
Powoli przygniatający Enocha ciężar usunął się, a ręka odsłoniła usta.
Ulisses wskazał na stos głazów, a Enoch kiwnął głową. Tuż przy uchu Enocha wyszeptał:
— Talizman! On ma Talizman!
— Talizman! — omal że nie krzyknął Enoch; zdawał sobie sprawę, że najmniejszy dźwięk może zdradzić ich miejsce.
Od szczytu oderwał się kamień i zaczął staczać w dół zbocza. Enoch przywarł do ziemi za kłodą.
— Padnij! — krzyknąłdo Ulissesa. — Padnij! On ma broń.
Ulisses chwycił go za ramię.
— Enochu! — zawołał. — Enochu, patrz!
Enoch zerwał się na nogi i ujrzał dwie postacie mocujące się na szczycie.
— Lucy! — wykrzyknął.
To właśnie ona walczyła z obcym.
„Podkradła się do niego — pomyślał. — Cholerny, mały głuptas! Gdy obcy zajęty był przeszukiwaniem wzrokiem zbocza, zbliżyła się ukradkiem i dopadła go.”
W dłoni trzymała jakiś kij; zamierzała nim uderzyć przybysza, jednak ten chwycił ją za rękę.
— Strzelaj — bezbarwnym, martwym tonem rzucił Ulisses.
Enoch uniósł karabin, lecz w zapadających ciemnościach niewiele mógł dojrzeć. A tamci stali tak blisko siebie! Za blisko.
— Strzelaj! — wrzasnął Ulisses.
— Nie mogę — zaszlochał Enoch. — Nic nie widać.
— Musisz strzelić — głos Ulissesa był twardy i napięty. — Musisz zaryzykować.
Enoch znów uniósł broń. Wydawało mu się, że teraz widzi lepiej. Wiedział jednak, że nie tyle przeszkadzała mu ciemność, ile niecelny strzał w świecie, w którym przechadzał się na szczudłowatych nogach wyjący balon. Wtedy nie trafił i teraz też mogło mu się to przydarzyć.
Muszka zatrzymała się pośrodku głowy szczuropodobnej istoty; głowa umknęła na chwilę, lecz zaraz powróciła.
— Strzelaj! — wrzasnął Ulisses.
Enoch nacisnął spust. Karabin kaszlnął. Na górze obcy stał jeszcze przez sekundę, pozbawiony części głowy, a strzępy oderwanego ciała frunęły krótką chwilę niczym spłoszone czarne owady w niknącym świetle zachodniego nieba.
Enoch rzucił broń i upadł na ziemię, wbijając palce w mech. Zrobiło mu się słabo na myśl o tym, co mogło się stać, jednak lata spędzone na niezwykłej strzelnicy nie poszły na marne.
„Jakie to dziwne — pomyślał — jak wiele rzeczy pozornie bez znaczenia kształtuje nasz los.”
Strzelnica była taką rzeczą bez znaczenia — jak stół bilardowy czy gra w karty miała służyć wyłącznie rozrywce zawiadowcy.
A jednak spędzone tam godziny nadały kształt tej chwili na niewielkim odcinku zbocza i zadecydowały o jej finale.
Osłabienie wsiąkło w skrawek ziemi pod Enochem; ogarnął Enocha spokój — spokój drzew i podszycia z pierwszym tchnieniem nocy. Jak gdyby niebo, gwiazdy i cały kosmos pochyliły się nad nim, szepcząc o jedności z nim. Przez chwilę zdawało mu się, że uchylił rąbka jakiejś wielkiej prawdy, która przyniosła nie zaznane dotąd ukojenie i poczucie wzniosłości.
— Enochu — szepnął Ulisses. — Enochu, mój bracie…
W głosie przybysza z gwiazd zabrzmiał jakby ukryty szloch, poza tym Ulisses nigdy dotychczas nie nazwał Ziemianina bratem.
Enoch podniósł się na kolana. W górze na usypisku głazów widniało łagodne, cudowne światło, miękkie i delikatne, jak gdyby ogromny świetlik rozjarzył swój płomyk, płonący pełnią blasku.
Światło wędrowało w ich stronę po skalnej stromiźnie, a wraz z nim Lucy, która zbliżała się, jakby trzymała w dłoni latarnię.
Ręka Ulissesa mocno ścisnęła ramię Enocha.
— Widzisz? — rzekł Ulisses.
— Tak, widzę. Co to…
— Talizman — odrzekł Ulisses w zachwycie; zaparło mu dech w piersi. — A ona jest naszym nowym strażnikiem, którego szukaliśmy tyle lat.
33.
„Nie przestawałeś tego odczuwać — mówił do siebie w myślach Enoch podczas wędrówki przez las. — Nie było chwili, byś nie zdawał sobie sprawy z obecności tego. To było coś, co chciałeś przytulić do siebie i zatrzymać na zawsze, a nawet gdyby odeszło — z pewnością byś tego nigdy nie zapomniał.”
To było coś nie do opisania: miłość matki, duma ojca, adoracja ukochanej, bliskość przyjaciela — tym wszystkim i czymś więcej. Sprawiało, że największa dal zdawała się bliska, a złożoność zmieniała się w prostotę; przepędzało cały strach i troski, choć jednak tkwił w tym pewien głęboki smutek: uczucie, że już nigdy w życiu nie przyjdzie taka chwila jak ta, że zaraz owa chwila przepadnie na zawsze i nigdy nie powróci.
Ale nie tak się stało. Chwila rozkwitała, by wciąż trwać.
Lucy szła między nimi, przyciskając do piersi torbę z ukrytym Talizmanem. Przyciskała ją obiema rękami i Enoch, patrząc na nią, otoczoną miękkim blaskiem poświaty, nie mógł powstrzymać się od tego, by nie widzieć w niej małej dziewczynki, tulącej do piersi swojego ukochanego kotka.
— Przez całe stulecie — zaczął Ulisses — a może przez wiele stuleci, albo i nigdy, nie świecił tak wspaniale. Nie pamiętam czegoś podobnego. Jest cudowny, prawda?