— Przepraszam — powiedział Enoch do kształtu leżącego wśród kamieni. — Przykro mi, że zginałeś z mojej ręki.
Odwrócił się i podszedł do miejsca, gdzie urwisko opadało pionowo do rzeki. Uniósł karabin i trzymał go przez moment, potem rzucił przed siebie i patrzył, jak leci koziołkując, a lufa błyska w świetle księżyca; wreszcie ujrzał maleńki rozprysk wody. Z dołu dochodził szum rzeki omijającej zbocze, by dalej płynąć ku odległym zakątkom Ziemi.
„Będzie pokój na świecie — rozmyślał Enoch — wojna nie wybuchnie. Obecność Lucy przy stole konferencyjnym wyklucza jakąkolwiek myśl o wojnie. Jeżeli nawet niektórzy wybiegną wyjąc, porażeni strachem, z poczuciem winy tak wielkim, że nie pomoże napełniający spokojem Talizman — wojny i tak nie będzie.
Choć droga jeszcze długa — długie samotne czekanie, zanim blask pokoju na dobre zagości w sercach ludzi. Prawdziwy pokój zapanuje wtedy, gdy nikt nie będzie uciekał i krzyczał, oszalały ze strachu. Ludzkość nie zazna pokoju, dopóki ostatni człowiek nie pozbędzie się swojej broni (jakiejkolwiek broni). A karabin jest najpośledniejszym ziemskim narzędziem wojny, najmniej nieludzkim wobec człowieka, właściwie jedynie symbolem wszystkich innych, groźniejszych środków zagłady.”
Stał na krawędzi urwiska i patrzył w dal ponad rzeką i ciemną plamą lasu porastającego dolinę. Czuł, że dłonie ma dziwnie puste bez karabinu, lecz jednocześnie wydawało mu się, iż jakby w którymś momencie po drodze zdołał przejść do innego wymiaru trwania; jak gdyby wiek — lub dzień — przepadł gdzieś, pozwalając mu znaleźć się w miejscu lśniącym i nowiutkim, nie skalanym przez żaden dawny błąd.
W dole płynęła rzeka, która była obojętna na sprawy świata. Nic dla niej się nie liczyło. Zabierze kieł mastodonta, czaszkę mamuta, ludzkie piszczele, drzewo, rzucony kamień lub karabin — wszystko pochłonie, oblepi mułem i piaskiem, ukryje w głębinie, by przetaczać się górą z szumem.
Milion lat temu nie było tu rzeki i za milion lat znów być może jej nie będzie. Lecz będzie Człowiek albo przynajmniej ktoś, komu nie będą obojętne sprawy świata. Oto tajemnica wszechświata: trwać w trosce.
Wolno odwrócił się od przepaści i począł gramolić się wśród głazów. Słyszał szmery wydawane przez małe stworzenia, uciekające przed nim w opadłych liściach; raz ozwał się zaspany świergot obudzonego ptaka. W całym lesie panowała cisza pojednania — jakby blask Talizmanu trwał dalej, choć już nie tak jasny, głęboki i intensywny.
Wyszedł na skraj lasu i zaczął pokonywać wzniesienie pola. Przed nim stała na szczycie wzgórza bryła stacji. Poczuł, że to, co dotychczas uważał tylko za stację, stało się znów jego domem. Wiele lat temu był to dom rodzinny, potem — stacja tranzytowa. Teraz stacja tranzytowa była jednocześnie domem.
36.
Wszedł do stacji. W pomieszczeniu panowała cisza; było w niej coś złowrogiego. Lampa płonęła na biurku, a obok, na stoliku do kawy, błyskała piramida kul, rzucając tęczowe blaski niczym lustrzana kula, którą używano w hałaśliwych latach dwudziestych, by zmieniać salę dansingową w krainę czarów. Maleńkie kolorowe refleksy fruwały po całym pomieszczeniu; przypominały zwariowane, roztańczone świetliki w technikolorze.
Chwilę stał niezdecydowany, nie wiedząc, gdzie się podziać. Czegoś mu brakowało i natychmiast uświadomił sobie czego. Przez wszystkie lata miał karabin, który trzeba było powiesić na ścianie albo położyć na biurku. Teraz już go nie miał.
„Muszę usiąść i zabrać się do pracy” — postanowił.
Trzeba było wszystko rozpakować i poustawiać. Dziennik wymagał uzupełnienia i czekały zaległe lektury. Było mnóstwo do zrobienia.
Ulisses i Lucy odeszli, udając się w podróż do Galaktyki Centralnej, ale wrażenie pozostawione przez Talizman wciąż trwało. Być może to uczucie będzie zawsze mu towarzyszyć.
Wolno podszedł do sofy i usiadł na niej. Naprzeciw piramida kul rozpryskiwała krystaliczny deszcz kolorów. Sięgnął po nią, lecz zaraz powoli odstawił. Po co miałby znów ją badać? Tyle razy próbował i nie udało mu się zgłębić jej tajemnic, czego więc się teraz spodziewał.
„Ładna rzecz — pomyślał — choć bezużyteczna.”
Zastanawiał się, jak Lucy sobie radzi, i doszedł do wniosku, że na pewno świetnie. Był pewien, że da sobie radę wszędzie.
„Zamiast tak siedzieć, powinienem zabrać się do pracy — zdecydował. — Mam mnóstwo zaległości. Zaraz Ziemia zacznie łomotać do drzwi. Odbędą się konferencje i spotkania, a za kilka godzin zjawią się dziennikarze. Lecz zanim to nastąpi, wróci Ulisses gotów do pomocy, a z nim być może inni.”
Postanowił najpierw coś zjeść; miał nadzieję, że jeśli posiedzi do późna w nocy, na pewno sporo nadrobi.
„Samotne noce sprzyjają pracowitości — pomyślał. — Właśnie teraz przyszła samotność, kiedy nie powinienem wcale odczuwać osamotnienia. Przecież nie jestem już sam, choć przed kilkoma krótkimi godzinami tak mi się zdawało. Teraz mam Ziemię i Galaktykę, Lucy i Winslowe’a, Ulissesa i Lewisa, i starego filozofa w sadzie.”
Wstał i podszedł do biurka. Wziął do ręki figurkę wyrzeźbioną przez Winslowe’a. Trzymał ją w świetle lampy stojącej na biurku i wolno obracał w dłoniach. Dostrzegł, że figurka wyraża samotność — niewypowiedziane osamotnienie człowieka idącego w pojedynkę.
Musiał jednak kroczyć sam. Nie mógł inaczej. Nie było żadnego wyboru. To było zadanie tylko dla jednego człowieka. Zostało jeszcze tyle do zrobienia, ale zakończył się pewien etap i rozpoczynał nowy.
Odstawił figurkę na biurko i przypomniał sobie, że nie podarował jeszcze Winslowe’owi kawałka drewna przywiezionego przez podróżnika z Thubana. Teraz już Winslowe mógł się dowiedzieć, skąd pochodziło drewno. Będą mogli razem przeglądać księgi zapisów, ustalać daty i pochodzenie każdego kawałka. Stary Winslowe będzie zadowolony.
Usłyszał szelest szat i odwrócił się.
— Mary! — krzyknął.
Stała na granicy cienia. Fruwające kolorowe błyski, wysyłane przez piramidę kul, nadawały jej wygląd przybysza z krainy baśni.
„To prawda — zaświtała mu szalona myśl — powróciłem do utraconej krainy czarów.”
— Musiałam przyjść — powiedziała. — Byłeś samotny, Enochu. Nie mogłam nie przyjść do ciebie.
Nie mogła nie przyjść. Może istotnie tak było. Według zasad, które ustalił, istniał zapewne przemożny nakaz, który zmuszał ją, by przychodziła, gdy tylko jej potrzebował.
„To pułapka — pomyślał — z której ani ona, ani ja nie możemy się wydostać. Zamiast wolnej woli — mordercza precyzja ślepego mechanizmu, który sam opracowałem. Nie powinna była mnie odwiedzać i pewnie wiedziała o tym równie dobrze jak ja, lecz nic nie mogła na to poradzić. Czy tak już zostanie na zawsze?”
Stał bez ruchu; rozdzierało go pragnienie Lucy i nierzeczywistość jej istnienia, a ona zbliżała się do niego.
Była już blisko, za chwilę stanie — znała przecież zasady, podobnie jak on sam; oboje nie potrafili przyznać się, że była to tylko iluzja.
Ale nie zatrzymała się. Podeszła tak blisko, że czuł jej delikatny zapach kwiatu jabłoni. Wyciągnęła rękę i położyła na jego ramieniu.
To nie było dotknięcie cienia. Czuł ucisk palców jej chłodnej ręki.
Stał sztywno, z jej dłonią na ramieniu.
„Błyskające światełka! — pomyślał. — Piramida kul!”
Przypomniał sobie, od kogo ją dostał — od jednego z niezwykłych mieszkańców systemu Alfarda. Sztukę tworzenia krainy czarów poznał, czytając literaturę pochodzącą właśnie stamtąd. Oni próbowali mu pomóc, ofiarowując piramidę kul, lecz ich nie rozumiał. Nastąpiła nieudana próba komunikacji — w końcu nietrudno o to: w galaktycznej wieży Babel nader łatwo było czegoś nie pojąć lub po prostu o czymś nie wiedzieć.