Выбрать главу

– Żeby pan wiedział! Przestaliśmy się spieszyć, gonić, walczyć z każdym o wszystko, szarpać wciąż do przodu, byle lepiej, dalej, doskonalej.

Tym razem odezwał się ktoś siedzący w głębi werandy.

– Ale przecież trzeba się rozwijać, iść naprzód, jak pan mówi. Za to zaś płaci się zwykle frycowe.

– Trzeba? – Martowic żachnął się. – Wcale nie… zresztą każdy robi, co uważa za słuszne. Za kilkanaście lat będziemy mogli się przekonać.

Skończył, wstał i ciężko dudniąc butami o drewnianą podłogę zszedł na chodnik.

Kiedy jakiś czas później szli ulicą, lekko rozochoceni winem, jedna z dziewczyn cicho jęknęła. W górze, na dachu dziesięciopiętrowego wieżowca, z nogami spuszczonymi w dół, siedział człowiek.

– Martowic, co on robi? – szepnęła Leida.

– Słońce – mruknął Bernard.

Odwrócili się nie rozumiejąc. Wzruszył ramionami i uniósł rękę. Dopiero teraz spostrzegli, że za drzewami parku, tam gdzie leżało lądowisko, zachodzi słońce; wielkie, czerwone i pulsujące.

Już ponad dziesięć minut stali pośrodku dużego placu, gdzie między nieckami wyschniętych fontann tkwił ustawiony przed wiekami obelisk. Płachta mapy rozłożona na dachu Uniwera szeleściła pod palcami. Z tyłu zaczynała się szeroka ława schodów zwieńczonych masywną bryłą budynku.

– To jest muzeum, zgadza się z planem – mówił Edwin celując palcem w zachodnie skrzydło. – Pójdziemy tam z Leidą. Ty zbadaj sektory południowe.

Bernard skinął głową i już maszerując wzdłuż obramowania basenu usłyszał okrzyk.

– Zbieramy się tutaj za trzy godziny!

Pomachał ręką i wkroczył na jedną z ulic promieniście odchodzących od placu. Diabelnie żałośnie wyglądała ta pustynia murów. Beznadziejne kształty zamknięte perspektywą nieba zbędnie urozmaicone szeregami witryn, bram, wykuszy.

Głęboko wciągnął powietrze czując zapach niedalekiej rzeki. O ile pamiętał, zaraz po wyjściu na plac powinien dojrzeć dwa dwudziestowieczne wieżowce zakryte teraz pobliskimi ścianami. Pamięć go nie zawiodła. Wśród betonowego placu tkwiły dwa kolosy świadczące, jak potężna może być ludzka inwencja.

Szurając nogami podszedł do pierwszego z gmachów. Napis nad wejściem był wyryty na wielkiej pozłacanej płycie. Zadarł głowę. Stał u stóp gigantycznej kolumny, na zupełnie pustym placu, i czuł tętniącą w sobie moc.

Unoszony nocnym wiatrem zapach drzew i skopanej ziemi dochodził nawet tu, na czwarte piętro. Ptaki skończyły śpiewać zaraz po zachodzie słońca, ci, z którymi dzielił kwaterę, położyli się spać wkrótce potem. Jedynie Landloff siedział dłużej. Odblask z jego pokoju kładł się na stojące za oknami drzewo. Teraz było ciemne. Bernard dostosowując się nie zapalał górnego światła. Wyświetlacz w jego dłoniach od dłuższej chwili pokazywał ten sam obraz. Była to kopia dokumentu zostawionego przez przodka Bernarda, Kamila Kardycza. Papier ten wisiał dotąd w domu na Kasjosie i nie wzbudzał w nikim większego zainteresowania. Był traktowany jako pamiątka, nawet oryginalna, ale nic ponadto. Zresztą, kto wierzy starym odręcznym dokumentom? Dopiero on, pierwszy z rodziny, miał udać się na Ziemię z ekipą kopiującą stare zabytki kultury ziemskiej. W pierwszej chwili nie skojarzył wyprawy z listem i gdyby nie trzęsienie ziemi, które zniszczyło wodociągi, uszkodziło płytę kosmodromu i zrzuciło dokument na podłogę, może sprawa dalej tonęłaby w zapomnieniu. A tak? W momencie kiedy wyciągał papiery spośród potłuczonego szkła, a może później, kiedy z zaciekawieniem czytał archaiczne pismo, naszła go olbrzymia ochota, by odkryć, co kryje się pod słowami:

"… Nie mogłem tego zabrać ze sobą. Teraz jestem za stary, lecz chcę, aby ten zbiór nie poszedł w zapomnienie. Uważam, że stanowi on część wspaniałego dorobku ludzkości i do niej należeć powinien. Moja służebna rola wypełniała się w zbieraniu, szukaniu i kompletowaniu…" Bernard nie zaprzeczał, że potrzebuje pieniędzy. Głośno nie przyznałby się do tego, lecz był świadom, że na kupno nowego domu w koloniach trzeba dziesięciu lat pracy na. statku. Uniósł głowę, aby dać odpoczynek oczom. Ciekawe, co to może być: "…nie wyjawię, czym jest mój zbiór. Chcę, aby dla tego, kto wyruszy na Ziemię, było to zagadką. Uważam, że będzie mile zaskoczony…" Kamienie szlachetne albo złote bądź platynowe ozdoby najbardziej by mu odpowiadały. Obrazy dawnych mistrzów, wiernie odtwarzające realia epoki, również byłyby wspaniałe. Ostatnio szczególnie wysoko ceniono dziewiętnastowieczny realizm. Naturalnie oryginały, a nie masowo powielane kopie.

Wcisnął palcem klawisz i znowu ujrzał pamiątkowe zdjęcie. Był to wieżowiec, ten sam, który odnalazł przed południem.

Mocno zapierając się rękoma zaczął podciągać ciało. Już dawno przemyślał, jak dostanie się do tego pokoju. Wyraźnie było napisane, że w wieżowcu wybuchł pożar i obie klatki schodowe wraz z windami są nie do użytku. Sprawdził to, faktycznie. W ostatnim etapie kolonizacji nie było dla kogo naprawiać budynku. Później poddano go tylko zakonserwowaniu.,,

Uchwycił gzyms pierwszego piętra i zaciskając zęby przerzucił ciało. Miał do pokonania dokładnie pięćdziesiąt kondygnacji. Okno, do którego dążył, było pierwsze z lewej na tej ścianie. Zdjął z pleców drabinkę, przymocował uchwyty i wysuwając ku górze sprawdził jej wysokość. Pasowała. Wskoczył na szczebel. Prawdę mówiąc odczuwał emocję, ale był świadom, że tylko alpinistyczna metoda daje szanse na sforsowanie ściany. Nie było sposobu na niezauważalne wprowadzenie do miasta grawitolotu albo chociaż helikoptera. Dobrze, że w ogóle udało mu się wymigać od towarzystwa Edwina i Leidy. Na szczęście uwierzyli, że udaje się na poszukiwanie innych okazów. Jak na razie w samym muzeum znaleźli dziesięć eksponatów wartych skopiowania.

Trzydzieści pięć – pomyślał i układając sprzęt usiadł, by zaczerpnąć tchu. Szyby za nim były barwione i tylko z trudem mógł dojrzeć kontury sprzętów. Były identyczne z tymi, jakie widział w pokojach, do których uprzednio zaglądał. Biurowce tamtych lat wykazywały rozsądną funkcjonalność, wykluczającą wszelkie zbędne urządzenia i osobiste upodobania. Odwrócił twarz ku miastu. Nie było wiatru i w zakrzepłym powietrzu równymi liniami rysowały się dachy domów, kratka ulic i zielone plamy skwerów. W ciszy wyraźnie słyszał własny oddech i skrzypienie sprzączek od torby. Z obojętnością spojrzał pomiędzy wycelowane w pustkę nogi. Przyszło mu na myśl, że kiedyś ludzie bardziej się bali, bardziej ulegali własnej wyobraźni.

Spojrzał wzdłuż nitki rzeki i ze zdziwieniem spostrzegł, iż odbija się w niej niebo. Ciekawe, co znajdzie u góry w sejfie? Nie musi to być rzecz droga, ale niechaj chociaż będzie oryginalna. Niech ma przynajmniej o czym opowiadać. Ciekawy człowiek musiał być z Kamila Kardycza, on sam nie poświęciłby życia na zbieranie czegokolwiek. A może będzie to kolekcja nalepek z butelek bądź naklejek z zapałek. Podobno ludzie zbierali kiedyś takie brednie. Nie… miał nadzieję, że nic takiego mu nie zagraża. A może znaczki? Takie z głębią i nagranymi dedykacjami, ostatnio szalenie modne.

Pomachał ręką do odległych dachów i uniósł drabinę. Zaczepy schwytały następny gzyms. Szarpnął dla pewności i nie tracąc czasu postawił nogę na szczeblu.

Spokojnie, z namaszczeniem kładzie dłoń na belce i wciąga drabinę. Nawet nie sprawdzając podsuwa się do okna i przylepia na szybie zgniecioną uprzednio w palcach kostkę. Odchodzi w bok i nie dostrzega blasku roztapiającego szkło. Wsuwa głowę do środka i pomrukuje radośnie poznając znajomy z opisu pokój. Po parapecie wskakuje na trzeszczący pod stopami dywan. Ten dźwięk będzie mu towarzyszył przez cały czas; bądź co bądź wszystkie przedmioty są tu zakonserwowane. Głęboko nabiera powietrza i precyzyjnie odmierzonymi krokami idzie ku ścianie. Mija biurko, na którym leżą papiery i dawno wygasła fajka. Zwalnia uświadamiając Sobie, że Kamil Kardycz opuścił ten pokój nie przeczuwając, że pożar, choroba, a potem odlot do kolonii uniemożliwią mu powrót. Odwraca wzrok. Na półkach stoją rzędy zakurzonych książek. Zgrabnym ruchem ciągnie ku sobie środkowy szereg, który odsuwając się odkrywa stalowy prostokąt sejfu. Zapamiętane cyfry, jedna, druga, trzecia, obrót pokrętła i szarpnięcie. Zanurza drżące dłonie w półmroku schowka. Są, owinięte w papier ramy, na nich płótna.