Выбрать главу

— Co? — wyrwało się Leo.

— Czworaczki przez ostatnie parę miesięcy stawały się coraz bardziej oporne. A zaczęło się to od twojego przyjazdu, Leo. Po dzisiejszych wypadkach zastanawiam się, czy to rzeczywiście przypadek. Raczej nie sądzę. Czyż nie jest prawdą — obrócił się i dramatycznym gestem wskazał Lea — że to ty namówiłeś Tony’ego i Claire na tę eskapadę?

— Ja?! — wybełkotał oburzony Leo. — Tony raz przyszedł do mnie z bardzo dziwnymi pytaniami, ale myślałem, że tylko jest ciekawy swojej przyszłej pracy. Teraz żałuję…

— Przyznajesz się! — zapiał Van Atta. — Zachęcałeś do okazywania oporu przełożonym pracowników Hydroponiki oraz swoich studentów, których ci powierzono. Zignorowałeś starannie opracowane przez psychologów wytyczne odnośnie do wypowiedzi i zachowania, zaraziłeś pracowników złymi przyzwyczajeniami…

Leo nagle zdał sobie sprawę z tego, że Van Atta stara się ze wszystkich sił nie dopuścić go do wypowiedzenia chociaż jednego słowa we własnej obronie. Van Atcie chodziło o coś dużo ważniejszego niż tylko zemsta za cios w szczękę — chodziło o kozła ofiarnego. O doskonałego kozła ofiarnego, na którego mógłby zwalić winę za wszystkie problemy habitatu, jakie narosły w ciągu ostatnich dwóch miesięcy — a może i za wcześniejsze, gdyby się dało — i poświęcić bez skrupułów firmowym bogom, samemu wychodząc z opałów z czystymi rękami i czystym sumieniem.

— Nie, na Boga! — ryknął Leo. — Gdybym planował rewolucję, urządziłbym wszystko o niebo lepiej niż to… — machnął rękę w kierunku magazynu. Jego mięśnie naprężyły się; był gotów znowu rzucić się na Van Attę. Jeżeli już ma być wylany, może przynajmniej mieć z tego jakąś satysfakcję.

— Panowie — głos Apmad podziałał jak wiadro lodowatej wody. — Panie Van Atta, chciałabym panu przypomnieć, że usunięcia z pracy na tak odległych placówkach jak Rodeo nie są dobrze widziane. GalacTech musiałby nie tylko zapewnić transport dla usuniętych, ale także zostałby narażony na koszty i straty czasu związane ze sprowadzeniem zastępców. Nie, załatwimy to w inny sposób. Kapitan Bannerji zostanie zawieszony na dwa tygodnie bez prawa do pensji, a w jego danych znajdzie się oficjalna nagana za noszenie nie zarejestrowanej broni na służbie. Broń oczywiście skonfiskujemy. Panu Grafowi także udzieli się oficjalnej nagany, ale wróci on natychmiast do swoich obowiązków, skoro nikt nie może go w nich zastąpić.

— Ale mnie wystawiono — poskarżył się Bannerji.

— Ale ja jestem niewinny! — wrzasnął Leo. — To zmyślenie… Paranoiczne urojenie…

— Nie możecie teraz odesłać Grafa z powrotem na habitat — zaskowyczałVan Atta. — Ani się obejrzymy, a zacznie ich jednoczyć…

— Biorąc pod uwagę konsekwencje upadku projektu Cay — powiedziała zimno wiceprezes — nie sądzę. Prawda, panie Graf?

Leo zadrżał.

— Uhm.

Apmad westchnęła z ulgą, ale bez satysfakcji.

— Dziękuję panu. Śledztwo zostało zakończone. Ewentualnie zażalenia mogą być teraz kierowane do zarządu GalacTechu na Ziemi. — Jeśli się odważycie, mówiła uniesiona brew. Nawet Van Atta miał dość rozsądku, żeby się nie odzywać.

Nastrój na promie wracającym na habitat był, łagodnie mówiąc, nieprzyjemny. Claire, której towarzyszyła jedna z pielęgniarek z habitatu, specjalnie ściągnięta trzy dni wcześniej z urlopu, kuliła się z tyłu, ściskając Andy’ego. Leo i Van Atta siedzieli tak daleko od siebie, jak tylko się dało na tej niewielkiej przestrzeni.

Van Atta odezwał się do Lea raz:

— Mówiłem ci.

— Miałeś rację — odpowiedział Leo drewnianym głosem. Van Atta niemal zamruczał z zadowolenia. Leo chętnie pogłaskałby go kluczem do rur.

A może Van Atta wcale nie był taki zły? Czyżby to jego destrukcyjne domaganie się natychmiastowych rezultatów było oznaką troski o dobro czworaczków? Nie, uznał Leo. Jedyne dobro, o jakie Bruce naprawdę się martwi, to jego własne.

Leo oparł głowę na miękkim zagłówku i zapatrzył się w okno. Prom wciąż poruszał w nim jakieś ukryte struny mimo niezliczonych lotów, jakie już odbył. Byli ludzie — miliardy ludzi — którzy nigdy w życiu nie postawili stopy na swojej ojczystej planecie. On należał do szczęśliwych wyjątków. Co za szczęście, że miał swoją pracę. I że udało mu się osiągnąć tak wspaniałe rezultaty. Kosmiczna Stacja Transferowa Morita koronowała jego karierę, było to największe zadanie, jakie otrzymał. Kiedy pierwszy raz zobaczył tamto miejsce, nie było tam nic oprócz mroźnej, pustej próżni, tak pustej, jak to tylko możliwe. W zeszłym roku przesiadał się tam ze statku z Ylla na statek lecący na Ziemię. Morita wyglądała znakomicie, naprawdę świetnie. Żyła, zaczynała się nawet rozbudowywać, ładnych parę lat przed planowanym terminem. Stopniowy, spokojny rozwój bez zakłóceń, którego założenia włączano sukcesywnie do planów pierwotnych. Wtedy nazywali te plany nazbyt ambitnymi. Teraz mówili, że były dalekosiężne. Miał też wiele innych osiągnięć. Każdego dnia, od jednego końca czarnej dziury do drugiego, niezliczone przypadki załamania się konstrukcji nie zdarzały się tylko dlatego, że on i ludzie, których wyszkolił, dobrze wykonali swoje zadanie. Samo tylko wczesne wykrycie rozszerzających się mikropęknięć w systemie chłodzącym reaktora w wielkiej orbitalnej fabryce Beni Ra ocaliło zapewne tysiące istnień. Jaki chirurg mógł powiedzieć o sobie, że uratował trzy tysiące ludzi w ciągu dziesięciu lat pracy? A on, inżynier, w czasie tej pamiętnej podróży inspekcyjnej dokonywał tego co miesiąc przez cały rok. Nie dostrzegany, nie słyszany — wypadki, które się nie wydarzyły, nie są opisywane w gazetach. Ale on wiedział i ludzie, którzy z nim pracowali, też wiedzieli. To wystarczało.

Żałował, że uderzył Bruce’a. Chwilowa satysfakcja nie była warta ryzykowania utraty pracy. Osiemnaście lat składek na emeryturę, rosnące możliwości zdobywania akcji — wszystko to Leo potrafiłby rzucić na wiatr, gdyby tylko miał ochotę. Ale kto zająłby się wtedy następnym Beni Ra?

Kiedy wrócą do habitatu, będzie współpracował. Przeprosi Bruce’a. Podwoi wysiłki przy szkoleniu, uważając przez cały czas. Zaciśnie zęby i nigdy nie odezwie się nie pytany. Będzie miły dla doktor Yei. Do diabła, nawet zrobi to, co ona mu każe.

Wszystko inne stanowiłoby bezsensowne ryzyko. Tam, na górze, znajdowały się dzieci. Tak wiele, tak różnych od siebie — takich młodych. Setka pięciolatków, sto dwadzieścioro sześcio latków bawiło się w swoich żłobkach, urządzało zawody w bezgrawitacyjnej sali gimnastycznej. Żaden człowiek nie mógłby przecież wziąć na siebie tak wielkiej odpowiedzialności i zaryzykować życia każdego z nich. To nie miałoby końca, pochłonęłoby wszystko. Byłoby niemożliwe. Zbrodnicze. Szalone. Rewolucja — do czego by właściwie prowadziła? Nikt nie mógł przewidzieć konsekwencji. On też nie mógł, przecież nie potrafił nawet zgadnąć, co się kryje za najbliższym rogiem. Nikt tego nie wie. Nikt.

Dotarli do habitatu. Van Atta popędził Claire, Andy’ego i pielęgniarkę przed sobą, podczas gdy Leo powoli odpinał pasy.

— O, nie — usłyszał głos Van Atty. — Pielęgniarka zabierze Andy’ego do żłobka. Ty wrócisz do swojej starej sali. Zabranie dziecka na dół było zbrodniczą nieodpowiedzialnością. To jasne, że absolutnie nie nadajesz się do opieki nad nim. Gwarantuję ci, że na długo znikniesz z kolejki do reprodukcji.

Łkanie Claire było tak ciche, że prawie niesłyszalne. Leo zamknął oczy.

— Boże, dlaczego ja?

Odpiął ostatnią klamrę i ruszył na oślep w swoją przyszłość.