— Czy słyszałaś…
Jej ponuro przygarbione plecy odpowiedziały na jego pytanie, zanim jeszcze skończył je wypowiadać.
— Tak, słyszałam — odpowiedziała zmęczonym głosem. — Bruce właśnie zwalił na mnie organizację ewakuacji personelu habitatu. Twierdzi, że on, jako inżynier, zajmie się demontażem i odzyskiem ekwipunku. Jak tylko usunę mu z drogi ciała. Przepraszam, cholerne ciała.
— Zrobisz to? Wzruszyła ramionami.
— A mam jakiś wybór? Czy powinnam się gdzieś zabarykadować? To by nic nie dało. Cała ta sprawa nie stałaby się ani trochę mniej okrutna, gdybym umyła ręce, a mogłoby być nawet dużo gorzej.
— Nie wiem jak — mruknął Leo.
— Nie? — zmarszczyła czoło. — Nie, pewnie nie. Nigdy nie rozumiałeś, w jak delikatnej sytuacji prawnej znajdują się czworaczki. Ale ja — tak. Jeden nieostrożny ruch i…’. Do diabła z tym wszystkim! Wiedziałam, że z Apmad trzeba postępować ostrożnie. Wszystko wymknęło mi się z rąk. Chociaż pewnie cała ta sprawa ze sztuczną grawitacją wykończyłaby projekt niezależnie od tego, kto by tu rządził. I tak mamy wielkie szczęście, że nie kazała czworaczków zlikwidować. Musisz to zrozumieć. Ona sama w młodości usuwała cztery czy pięć ciąż ze względu na defekty genetyczne, tam, na swojej planecie. Takie było prawo. W końcu zrezygnowała, rozwiodła się, podjęła pozaplanetarną pracę w GalacTechu i zaczęła awansować. Wiedziałam, że jest bardzo mocno zaanagażowana emocjonalnie w tę działalność przeciwko manipulacjom genetycznym. I wszystko zepsułam… Ciągle jeszcze może kazać je pozabijać, rozumiesz? Jakiekolwiek doniesienia o kłopotach czy niepokojach, dodane do jej paranoi na tle genetyki i… — Zacisnęła mocno powieki i zaczęła masować nerwowo czoło czubkami palców.
— Ona może sobie kazać, ale kto mówi, że ty masz wykonać jej rozkaz? — odezwał się Leo. — Mówiłaś, że zależy ci na czworaczkach. Musimy coś zrobić!
— Ale co? — Yei zacisnęła pięści. — Nawet gdybym mogła zaadoptować jedno czy dwoje, zabrać ze sobą… Przeszmuglować jakoś, kto wie?… Tylko że wtedy musieliby żyć ze mną na planecie, izolowani przez społeczeństwo jako kaleki, potwory, mutanci. Prędzej czy później staliby się dorośli, i co wtedy? A co z pozostałymi? Ich jest przecież tysiąc, Leo!
— A jeżeli Apmad każe ci ich zlikwidować, jaką wtedy znajdziesz wymówkę, żeby nic nie robić?
— Och, idź już stąd — jęknęła. — Nie rozumiesz, jak niezwykle skomplikowana jest ta sytuacja. To koszmar. Jak ci się wydaje, co jeden człowiek jest w stanie tu zrobić? Kiedyś miałam własne życie, zanim ta praca je pochłonęła. Poświęciłam jej sześć lat, o pięć i trzy czwarte więcej niż ty. Poświęciłam wszystko, co mogłam. Jestem wypalona. Kiedy wydostanę się z tej dziury, nie chcę już nigdy więcej słyszeć o czworaczkach. To nie są moje dzieci. Nie miałam czasu, żeby urodzić dzieci.
Ze złością potarła oczy i pociągnęła nosem — powstrzymywała łzy czy tylko gorycz? Leo nie wiedział i nie obchodziło go to.
— Oni w ogóle nie są niczyimi dziećmi — warknął. — Na tym polega problem. Są czymś w rodzaju genetycznych sierot.
— Jeżeli nie potrafisz wymyślić niczego sensownego, to proszę, odejdź stąd — powtórzyła. Ruchem ręki wskazała na stos kartek. — Mam dużo pracy.
Leo nie uderzył kobiety, odkąd skończył pięć lat. Tym razem też po prostu wyszedł, cały dygocząc.
Powoli przemierzał korytarze, kierując się w stronę swojego apartamentu. Próbował odzyskać równowagę. Co właściwie zamierzał uzyskać u Yei? Zmniejszyć ciężar odpowiedzialności? Czy miał zamiar posłużyć się metodą Bruce’a, rzucając swoje sumienie na jej biurko, powiedzieć “Proszę się tym zająć…”? A jednak, a jednak, a jednak… Musiało istnieć jakieś rozwiązanie. Czuł je, jak niewyraźny, ale namacalny kształt, jak ściskanie w dołku, jak narastającą, krzyczącą frustrację. Problem, który nie chciał zniknąć, nieuchwytne rozwiązanie — przecież to znał. Rozwiązywał już w przeszłości problemy techniczne, które wydawały się początkowo węzłami gordyjskimi, ścianami nie do zdobycia. Nie wiedział, skąd brały się te rozwiązania pozornie przekraczające zwykłą logikę, które w końcu się pojawiały, wiedział tylko tyle, że nie były wynikiem świadomego procesu, niezależnie od tego, jak umiejętnie potrafił go potem opisać. Nie zdołał rozwiązać tego problemu, ale nie mógł też zostawić go w spokoju. Doprowadzał sam siebie do szaleństwa. Koła obracały się bezskutecznie, pojazd trwał bez ruchu.
— Jest tutaj — szepnął, dotykając głowy. — Czuję to. Tylko nie mogę go dostrzec…
Muszą jakoś wydostać się z lokalnej przestrzeni Rodeo, jedynie to było oczywiste. Wszystkie czworaczki. Tutaj nie ma dla nich przyszłości. Ta cholerna szczególna sytuacja prawna! Co miał zrobić — porwać statek skokowy? Ale osobowy statek może pomieścić najwyżej trzystu pasażerów. Mógł, choć z trudem, wyobrazić sobie siebie trzymającego jakąś — jaką? — broń. Nie miał karabinu, a jego scyzoryk składał się głównie ze śrubokrętów. Właśnie, przyłożyć pilotowi do głowy śrubokręt i wrzasnąć: — ”Skacz do Orientu IV!” — gdzie zresztą zostałby natychmiast aresztowany i zapuszkowany na dwadzieścia lat za rozbój, a czworaczki zostałyby same, i co wtedy? No, a poza tym w pojedynkę nie mógłby porwać trzech statków jednocześnie, a tyle by trzeba.
Leo pokręcił głową.
— Okazja czyni złodzieja — wymamrotał. — Okazja czyni, okazja czyni…
Orient IV nie zechce czworaczków. Nikt nie zechce czworaczków. Właśnie, jaka mogłaby być ich przyszłość, nawet gdyby udało się uwolnić ich od GalacTechu? Cygańskie sieroty, na zmianę ignorowane, wykorzystywane lub dręczone, mogące żyć tylko w wąskiej niszy ekologicznej ludzkich stacji kosmicznych. To właśnie jest technologiczna pułapka.
Wyobraził sobie Silver — nie miał żadnych wątpliwości, jaki rodzaj wykorzystywania przypadłby jej w udziale, z tą jej przyciągającą uwagę twarzą i ciałem. Nie, to nie jest dla niej miejsce…
Nie! — zbuntował się Leo w myśli. Wszechświat jest przecież tak cholernie duży. Musi być jakieś miejsce. Ich własne miejsce, daleko od pułapek ludzkiej tak zwanej cywilizacji. Historie poprzednich eksperymentów z odizolowanym, utopijnym społeczeństwem nigdy nie kończyły się zachęcająco, ale czworaczki były wyjątkowe pod każdym względem.
I nagle Leo doznał objawienia. Nie pojawiło się jak logiczny wniosek, wysnuty z przemyślanych przesłanek, ale jak oślepiająca wizja, kompletna, właściwa, całościowa, nierozłączna, natchniona. Teraz każda godzina jego życia będzie badaniem jej pełni.
System gwiezdny z gwiazdą klasy M, G albo K, łagodną, stabilną, promieniującą siłą, którą można złowić. Krążący wokół niej gazowy gigant w rodzaju Jowisza, z pierścieniem metanowego i wodnego lodu, z którego można by uzyskiwać wodę, tlen, azot, wodór. I, co najważniejsze, pas asteroidów.
I kilka równie istotnych braków. Żadnej planety podobnej do Ziemi, która przyciągnęłaby konkurencję, żadnych czarnych dziur i tras statków skokowych, ważnych ze względów strategicznych dla potencjalnych konkwistadorów. Ludzkość mija setki takich systemów w swoim obsesyjnym poszukiwaniu nowych Ziemi. Mapy były ich pełne.
Kultura czworaczków, rozprzestrzeniająca się wzdłuż pasa asteroidów z początkowej bazy; społeczeństwo czworaczków, budowane przez czworaczki i dla czworaczków. Czworaczki zagrzebujące się głęboko w skałach, dla ochrony przed promieniowaniem i żeby zabezpieczyć cenne powietrze, skaczące jak żaby ze skały na skałę, żeby tam wiercić i budować nowe domy. Wszędzie minerały, więcej, niż da się kiedykolwiek zużyć. Całe hy-droponiczne farmy dla Silver. Nowy świat do zbudowania. Przy tym Stacja Morita będzie się wydawać dziecinną igraszką.