“Potrzebowalibyśmy ciebie, nawet gdybyś nie był inżynierem, Leo — powiedziała kiedyś Silver. — Wszyscy jesteśmy zbyt przyzwyczajeni do przyjmowania rozkazów od ludzi z nogami”.
“Mówisz, że trzeba wam jakiegoś szefa?” — spytał wtedy rozbawiony.
“Tak się to nazywa?”
Robił się już za stary, jego umysł przestawiał się i dostrajał do jakiejś odległej rockowej melodii, powracając w bardziej hałaśliwe czasy młodości. “Pozwól mi być swoim szefem, mała. Mów mi Leo. Wzywaj mnie w dzień czy w nocy. Pozwól, że ci pomogę”.
Spojrzał na zamknięte drzwi. Czy człowiek idący z buławą na czele parady prowadzi ją za sobą, czy też raczej pozwala się przez nią popychać? Miał dziwne przeczucie, że niedługo pozna odpowiedź na to pytanie. Wziął głęboki wdech i wrócił myślami do sali wykładowej.
— Jak część z was już zapewne słyszała — zaczął, a jego słowa padały jak kamyki w jezioro ciszy — z odległych planet przybyła nowa technika wytwarzania sztucznej grawitacji. Jest najprawdopodobniej oparta na wariacji równań tensorowych pola Necklina, na tej samej matematyce, której używamy do przemieszczania się przez te zawirowania czasoprzestrzeni, które nazywamy czarnymi dziurami. Nie udało mi się jeszcze zdobyć technicznych szczegółów, ale wydaje się, że technologia jest już opracowana w wystarczającym stopniu, by można ją było wystawić na sprzedaż. Ściśle mówiąc, teoretyczne założenia nie są tak naprawdę nowe, ale ja na przykład nie spodziewałem się, że dożyję dni, kiedy zastosuje się je w praktyce. Najwyraźniej nie spodziewali się tego także ci, którzy stworzyli czworaczki.
Jest w tym jakaś dziwna prawidłowość. Skok w bioinżynierii genetycznej, dzięki któremu stało się to możliwe, zawdzięczamy udoskonaleniu nowego wynalazku, macicznych replikato-rów z Kolonii Beta. Teraz, zaledwie jedno pokolenie później, nowa technologia, z powodu której staliście się zbędni, przybywa z tego samego źródła. Bo tak właśnie się stało, zanim jeszcze naprawdę zdążyliście się zabrać do pracy; staliście się niepotrzebni. Przynajmniej z punktu widzenia GalacTechu. — Leo wstrzymał oddech, obserwując reakcje słuchaczy. — Kiedy maszyna staje się niepotrzebna, oddajemy ją na złom. Kiedy przeszkolenie, które ktoś przeszedł, jest już przestarzałe, wysyłamy go na nowe szkolenie. Ale wasza nieprzydatność jest w was wbudowana. Jest to albo okrutna pomyłka, albo… — przerwał, by lepiej podkreślić wagę swych słów — największa okazja, jaka kiedykolwiek będzie wam dana, żebyście mogli stać się wolnymi ludźmi. Nie… Nie róbcie notatek — wykrztusił, widząc, że głowy pochyliły się nad tabliczkami, żeby podkreślić najważniejsze słowa piórami świetlnymi. — To nie jest wykład.To jest życie. — Musiał przerwać na chwilę, żeby odzyskać równowagę. Był pewien, że jakiś dzieciak z tyłu ciągle podkreśla. “Bez notatek”, “życie”.
Unoszący się w pobliżu Pramod podniósł głowę, w jego ciemnych oczach pojawiło się podniecenie.
— Leo, chodzą plotki, że firma każe nas wszystkich zabrać na dół i zastrzelić. Jak Tony’ego.
Leo uśmiechnął się kwaśno.
— To akurat jest najmniej prawdopodobny scenariusz. Mają was zabrać na dół, to prawda, do czegoś w rodzaju obozu-więzienia. Tak się właśnie załatwia ludobójstwo bez wywoływania poczucia winy. Jeden administrator przekazuje was drugiemu, drugi trzeciemu, a ten jeszcze następnemu. Stajecie się tylko kosztami w inwentarzu. Koszty rosną, zawsze tak jest. W związku z tym wycofuje się stopniowo tych, co się wami na dole opiekują, i firma uznaje, że jesteście samowystarczalni.
Aparatura do podtrzymywania życia psuje się z wiekiem. Coraz częściej zdarzają się awarie, utrzymanie i odzysk stają się coraz bardziej niepewne. A potem, którejś nocy, przydarza się ostateczna awaria. Nikt nie musi wydawać rozkazu ani pociągać za spust. Wysyłacie sygnał wezwania pomocy. Nikt nie wie, kim jesteście. Nikt nie wie, co należy robić. Ci, którzy was tam wysłali, dawno odeszli. Żaden bohater nie podejmie inicjatywy, bo każda inicjatywa została zniszczona przez biurokratyczne podgryzanie i niejasne aluzje. Prowadzący dochodzenie inspektor, policzywszy ciała, odkrywa z ulgą, że byliście tylko częścią wyposażenia. Cicho zamyka się księgi dotyczące projektu Cay. Finis. Koniec. To może potrwać dwadzieścia lat, ale równie dobrze tylko pięć lub dziesięć. Po prostu zapomina się was na śmierć.
Dłoń Pramoda dotknęła szyi, jakby już wciągnął w płuca toksyczną atmosferę Rodeo.
— Chyba wolałbym, żeby mnie zastrzelili — mruknął.
— Ale — Leo podniósł głos — możecie wziąć swoje życie we własne ręce. Zaryzykować wszystko i pójść ze mną. Duże ryzyko za dużą stawkę. Pozwólcie, niech wam opowiem… — zbierał odwagę, gromadził całą swoją megalomanię, bo z pewnością tylko maniak mógł doprowadzić to przedsięwzięcie do sukcesu — niech wam opowiem o Ziemi Obiecanej.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Leo wyciągnął się, żeby spojrzeć przez wizjer małego towarowego pchacza na powiększającą się szybko Stację Transferową. Cholera. Cotygodniowy statek pasażerski na Orient IV stał już przy jednej ze szprych. Dopiero przybył i bez wątpienia był jeszcze w fazie rozładunku, ale jemu nic nie wydawało się bardziej prawdopodobne niż to, że pilot — albo ekspilot jak Ti — zaprosi się na pokład, żeby pokibicować.
Statek zniknął z pola widzenia, kiedy okrążyli stację w drodze do przydzielonego im lądowiska. Czwororęczna dziewczyna pilotująca pchacz, ciemnowłosa, miedzianoskóra Zara w fioletowej koszulce i szortach załóg pchaczy, sprawnie naprowadziła statek i delikatnie wpasowała go w kleszcze na stanowisku. Leo wreszcie uwierzył, że była najlepsza wśród pilotów, mimo zaledwie piętnastu lat.
Umiarkowana siła odśrodkowa obracającej się Stacji zadziałała, i miękki fotel Lea przesunął się w swoim zawieszeniu, dostosowując się do określonego na nowo “pionu”. Zara rzuciła Leowi uśmiech przez ramię, najwyraźniej ucieszona tym uczuciem. Silver, usadowiona w specjalnie zaprojektowanym dla czworaczków, dopasowującym się do ciała fotelu przeciążeniowym, miała minę mniej pewną.
Zara zakończyła oficjalną litanię wymiany komunikatów z punktem kontrolnym na Stacji i wyłączyła wszystkie systemy. Leo westchnął z ulgą, kiedy ludzie z kontroli nie zażądali sprecyzowania celu podróży, wpisanego do planu lotów. “Odebranie materiałów dla Habitatu Cay”. Nie było żadnego powodu, by mieli to robić. Leo na razie nie musiał wykorzystywać nadanej mu władzy. Na razie.
— Popatrz, Silver — powiedziała Zara i wypuściła z palców pióro świetlne. Powoli opadło na wyściełaną dawniej-ścianę-teraz-podłogę i odbiło się wdzięcznym łukiem. Dolna ręka Żary chwyciła je.
Leo zrezygnowany obserwował Silver, która oczywiście też musiała to wypróbować.
— Chodź już — powiedział. — Musimy złapać Ti.
— Rzeczywiście.
Silver podciągnęła się, chwytając górnymi dłońmi za pod-główek, i uwolniła dolne ręce, po czym zawahała się. Leo wyciągnął szare spodnie od dresu, które w tym właśnie celu zabrał ze sobą, i delikatnie pomógł jej naciągnąć je na dolne ramiona, aż do talii. Silver pomachała rękami, a zwisające nogawki zatrzepotały wokół jej dłoni. Skrzywiła się, nie przyzwyczajona do krępującego ruchy materiału.