Jego krótkie rozbawienie zniknęło. Zdolność osądzania jest tylko powstrzymywana, zapewnił sam siebie w duchu, nie sparaliżowana. Zamknięte usta nie przeszkadzały w rejestrowaniu rzeczywistości i zbieraniu informacji.
Zatrzymali się w biurze Van Atty, który wchodząc, włączył światła i obieg powietrza. Z zapachu stęchlizny Leo wywnioskował, że biuro nie było zbyt często używane — szef pewnie spędzał większość czasu na dole. Duże okno ukazywało imponujący widok Rodeo.
— Trochę poszedłem w górę od czasu, kiedy się ostatnio spotkaliśmy — odezwał się Van Atta, idąc wzrokiem za spojrzeniem Lea. Wyższe warstwy atmosfery tworzyły na obrzeżach widzianej pod tym kątem planety wspaniałe efekty świetlne. — I to w wielu znaczeniach tego słowa. Nie mam nic przeciwko spłacaniu długów wdzięczności. Moim zdaniem facet na wysokim stanowisku zawsze powinien pamiętać, dzięki komu tam się dostał. Noblesse oblige i tak dalej. — Wymowne uniesienie brwi Van Atty wyraźnie zachęcało Lea do włączenia się w ten monolog samouwielbienia i samozadowolenia.
Pamiętać. Z pewnością. Pustka w głowie Lea zaczynała być naprawdę dokuczliwa. Uśmiechnął się i korzystając z chwili przerwy, gdy Van Atta włączał komkonsolę biurka, zrobił wolną, pełną uprzejmego oczekiwania rundę po pokoju, jakby przyglądając się mu dokładnie.
Zauważył małą tabliczkę z zabawnym mottem. “Szóstego dnia Bóg zrozumiał, że nie uda Mu się dokonać wszystkiego, stworzył więc INŻYNIERÓW”. Leo parsknął śmiechem.
— Też mi się podoba — stwierdził Van Atta, podnosząc głowę, by sprawdzić przyczynę śmiechu. — Dała mi to moja była żona. To chyba jedyna rzecz, jakiej ta chciwa suka nie zabrała z powrotem przy rozwodzie.
— A więc był pan… — zaczął Leo, ale ugryzł się w język, zanim wypowiedział słowo “inżynierem”, gdyż wreszcie sobie przypomniał, dziwiąc się jednocześnie, jak w ogóle mógł o tym zapomnieć. Oczywiście, znał kiedyś Van Attę jako inżyniera na bardzo podrzędnym staribwisku, nie jako szefa czegokolwiek. Czyżby ten układny karierowicz był tym idiotą, którego on sam, straciwszy do niego cierpliwość, wepchnął do administracji, byle tylko pozbyć się go z pracy nad projektem Stacja Morita jakieś dziesięć, dwanaście lat temu? Mały Brucie. O, tak. O, do diabła…
Biurko Van Atty wyrzuciło z siebie kilka dysków z danymi, które ten zaraz wyszarpnął.
— To pan dał mi pierwszego kopa w górę. Zawsze sądziłem, że zważywszy pana zaangażowanie w szkolenia, osiągnięcie przez któregoś z pana starych uczniów wysokiej pozycji musi panu sprawiać jakąś satysfakcję.
Van Atta nie mógł być młodszy od Lea o więcej niż pięć lat. Leo zdusił w sobie narastającą irytację — nie był przecież zagrzebanym w papierach, dziewięćdziesięcioletnim emerytowanym nauczycielem ze szkółki niedzielnej, do jasnej cholery. Był czynnym zawodowo inżynierem o doskonale sprawnych rękach, których nie bał się pobrudzić. Wartość techniczna jego prac była bliska doskonałości na tyle, na ile pozwalała mu jego nieugięta skrupulatność i sumienność, dane dotyczące bezpieczeństwa mówiły same za siebie. Z westchnieniem pozwolił fali gniewu opaść. Czyż zawsze nie było tak samo? Miał do czynienia z dziesiątkami podległych mu początkowo pracowników, którzy później osiągali wysokie stanowiska, często byli wśród nich i jego uczniowie.
Van Atta pchnął dyskietki z danymi przez pokój w jego kierunku.
— Oto pańska rozpiska i informator. Chodźmy, pokażę panu część sprzętu, na którym będzie pan pracował. GalacTech ma w obróbce dwa projekty i rozważają nareszcie wyłączenie tych czworaczków z projektu Cay.
— Czworaczków?
— Oficjalne przezwisko.
— Nie jest… hmm… pejoratywne?
Van Atta popatrzył na niego, potem prychnął.
— Nie. Natomiast nie należy ich głośno nazywać mutantami, odkąd rozpętała się ta cała genetyczna paranoja po fiasku z klonowaniem dla potrzeb militarnych Nuovo Brasilian. Cały projekt mógłby być przeprowadzony dużo lepiej na orbicie Ziemi, gdyby nie ta cała prawna histeria z manipulowaniem ludzkimi genami. Wróćmy jednak do projektów. Jeden to montowanie promowych statków na orbicie wokół Orient IV, a drugi — budowanie stacji transferowej w jakimś miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc, zwanym Kline Station, gdzieś za Tau Ceti; zimno, żadnych zdatnych do zamieszkania planet w systemie, słońce to zwykły żużel, ale w okolicznej przestrzeni nie mniej niż sześć dziur. Potencjalnie bardzo zyskowne. Mnóstwo spawania w bardzo trudnych warunkach zerowej grawitacji…
Wzbierającą u Lea złość przezwyciężyła ciekawość. Najbardziej ekscytująca była dla niego zawsze praca, nie zapłata czy honory. Do diabła z przywilejami kierownika — czyż to nie oznaczało zazwyczaj utknięcia na jakiejś pieprzonej planecie? W ślad za Van Attą wydostał się z biura na korytarz, gdzie Tony czekał cierpliwie z jego bagażem.
— Myślę, że to rozwój macicznych replikatorów umożliwił to wszystko — stwierdził Van Atta, podczas gdy Leo rozkładał swoje rzeczy w nowym apartamencie. Pomieszczenie było więcej niż tylko miejscem do spania, oprócz bowiem wyglądającego na wygodny, przytwierdzonego do ściany śpiwora znajdowały się w nim także urządzenia toaletowe i komkonsola. W tej robocie nie będzie przeszkadzał ból pleców, pomyślał Leo z umiarkowaną satysfakcją. Ból głowy to inna sprawa.
— Słyszałem coś o tym — odezwał się. — Kolejny wynalazek z Kolonii Beta, prawda?
Van Atta skinął głową.
— Te zewnętrzne światy robią się ostatnio cholernie sprytne. Ziemia straci swoją pozycję, jeżeli nie dotrzyma im kroku.
To, niestety, prawda, pomyślał Leo. Ale historia wynalazków mówi, że tak być musi. Firma, która zainwestowała dużo pieniędzy w jeden system, nie chciała go oczywiście wyrzucać, więc następne, które już zaczynały później, siłą rzeczy posuwały się naprzód — co było źródłem frustracji dla lojalnych inżynierów…
— Myślałem, że używanie tych replikatorów jest ograniczone do nagłych położniczych wypadków.
— W istocie jedynym ograniczeniem ich zastosowania jest fakt, że są niemożliwie drogie — odparł Van Atta. — To pewnie tylko kwestia czasu, nim bogate kobiety zaczną wykręcać się od swoich biologicznych obowiązków i hodować sobie dzieciaki w tym urządzeniu. Ale dla GalacTechu oznaczało to, że eksperymenty z ludzką bioinżynierią mogą nareszcie być przeprowadzane bez angażowania do donoszenia wszczepionych embrionów tłumów rozhisteryzowanych matek zastępczych. Zgrabne, czyste, kontrolowane inżynieryjne podejście. A co lepsze, te czworaczki to w całości konstrukcje składane — to znaczy, ich geny wzięto z tylu źródeł, że nie ma najmniejszej możliwości zidentyfikowania genetycznych rodziców. To oszczędza mnóstwa prawnych awantur.
— Na pewno — stwierdził Leo obojętnie.
— Cały ten eksperyment to obsesja doktora Caya, jak rozumiem. Nigdy go nie poznałem, ale musiał być jednym z tych, wie pan, charyzmatycznych typków, potrafiących przepchnąć każdy eksperyment, nawet taki jak choćby ten, który zabiera mnóstwo czasu, zanim pozwoli osiągnąć jakiekolwiek zyski. Pierwsza partia kończy właśnie dwadzieścia lat. Najdziwniejsze są te dodatkowe ramiona…
— Często pragnąłem mieć cztery ręce w zerowej grawitacji — mruknął Leo, starając się, by zabrzmiało to naturalnie.