— Graf! — rozległ się donośny głos i hermetyczne drzwi na końcu składu skafandrów otworzyły się. Doktor Minchenko przeleciał pośpiesznie przez cały segment, zatrzymał się obok Lea i dla podkreślenia swojego okrzyku uderzył pięścią w szafkę; nie dałoby się przecież tupnąć w stanie nieważkości. Nieużywana maska gazowa zwisała z jego dłoni.
— Co tu się, do diabła, dzieje? Nie ma przecież żadnego cholernego spadku ciśnienia… — Wziął głęboki oddech, by to udowodnić.
Czwororęczna dziewczyna, Kara, ubrana w białą koszulkę i szorty Służb Medycznych, pojawiła się za nim z upokorzoną miną. — Wybacz, Leo, nie mogłam go zmusić, żeby udał się do strefy bezpieczeństwa.
— Miałem uciekać do jakiejś szafy, kiedy wszystkim moim czworaczkom groziła śmierć przez uduszenie? — wybuchnął z oburzeniem doktor Minchenko. — Za kogo ty mnie masz, dziewczyno?
— Prawie wszyscy inni tam popędzili — szepnęła niepewnie.
— Tchórze… dranie… idioci — prychał.
— Postępowali zgodnie z instrukcjami bezpieczeństwa z komputera — zauważył Leo. — Dlaczego pan je zlekceważył?
Minchenko wpatrywał się w niego z uwagą.
— Bo to mi wyglądało na paskudnie śmierdzącą sprawę. Spadek ciśnienia w całym habitacie jednocześnie jest prawie niemożliwy. Musiałby się wydarzyć cały łańcuch wyjątkowych, do tego ściśle sprzężonych ze sobą przypadków.
— Ale takie łańcuchy się zdarzają — odparł Leo. — To właściwie moja specjalność.
— Właśnie — mruknął Minchenko, przymykając oczy. — A ten szczur Van Atta zapowiadał pana jako cudownego inżyniera, kiedy pana tu sprowadził. Szczerze mówiąc, to myślałem… ehem! — wyglądał na tylko trochę zakłopotanego — że wykonuje pan jego polecenia. Ten wypadek wydał mi się podejrzanie wygodny właśnie teraz, z jego punktu widzenia. Od razu przyszło mi to na myśl, bo znam Van Attę.
— Dziękuję panu — prychnął Leo.
— Znałem Van Attę, ale nie znałem pana. — Minchenko zamilkł na chwilę, a potem ciągnął już łagodniejszym tonem. — Nadal nie znam. Co pan w ogóle wyprawia?
— Czy to nie jest jasne?
— Nie, niezupełnie. No, z pewnością może pan utrzymać habitat przez parę miesięcy, może nawet przez lata, odpierając ataki, jeżeli jest pan dość sprytny. Ale co potem? Żadna opinia publiczna nie przyjdzie panu z pomocą, tu nie ma żadnej publiczności. To nie dopieczony pomysł, Graf. Nie zadbaliście o żadne możliwości sprowadzenia pomocy…
— Nie trzeba nam żadnej pomocy. Czworaczki same się uratują.
— W jaki sposób? — Ton doktora Minchenko był szyderczy, ale jego oczy rozbłysły.
— Wyskoczymy stąd razem z całym habitatem. I polecimy dalej.
Minchenko zamilkł na moment.
Leo skończył nakładanie swojego czerwonego kombinezonu i znalazł poszukiwane narzędzie. Wycelował laserową lutownicę w brzuch doktora Minchenki. To raczej nie było zadanie, które mógł bezpiecznie powierzyć czworaczkom.
— A pan — oznajmił sucho — może polecieć na Stację Transferową w kapsule ratunkowej, z resztą ludzi z dołu. Chodźmy.
Minchenko ledwo rzucił okiem na lutownicę. Wydął wargi w pogardzie dla broni i, jak od razu wyczuł Leo, dla tego, kto ją trzymał.
— Niech pan nie będzie większym idiotą, niż pan naprawdę jest, Graf. Wiem, że przechytrzyły tego kretyna Curry’ego, więc musi tu wciąż być jeszcze co najmniej piętnaście ciężarnych dziewczyn. Nie licząc przypadkowych rezultatów samodzielnych eksperymentów, które, sądząc z tempa opróżniania się pudełka prezerwatyw w nie zamkniętej szafce w moim biurze, idą wcale nieźle.
Kara patrzyła przed siebie z pełnym poczucia winy zakłopotaniem, więc Minchenko dodał na jej użytek: — A jak myślisz, dlaczego ci je pokazałem, kochanie? — Wbił stanowczy wzrok w Lea. — A jeżeli mnie pan wyrzuci, Graf, to co pan zamierza zrobić, gdy zdarzy się przodujące łożysko? Albo poporodowe wypadanie macicy? Albo jakikolwiek inny medyczny problem, do którego trzeba czegoś więcej niż tylko bandaża?
— No… Ale…
Leo zgłupiał zupełnie. Nie miał najmniejszego pojęcia, co to właściwie jest przodujące łożysko, ale jakoś nie wyglądało mu to na takie tam wymądrzanie się lekarskie. Wyczuwał, że nawet dokładne wyjaśnienie tego terminu nie uciszy złowieszczego niepokoju, który nagle się w nim obudził. Czy był to problem, który mógł się często pojawiać ze względu na odmienną anatomię czworaczków?
— Nie mamy wyboru. Pozostanie tutaj to śmierć dla nich wszystkich. Ucieczka jest szansą, chociaż nie gwarancją, na życie.
— Ale ja jestem wam potrzebny — nalegał doktor Minchenko.
— Musi pan… Co takiego? — zająknął się Leo.
— Jestem wam potrzebny. Nie może mnie pan stąd wyrzucić.
— No, cóż… Nie mogę też pana porwać.
— A kto pana prosi?
— Najwyraźniej pan sam… — Leo odchrząknął. — Proszę posłuchać. Nie wydaje mi się, żeby pan mnie zrozumiał. Zabieramy stąd ten habitat i już tu nie wrócimy. Nigdy. Odlecimy najdalej, jak się da, poza wszystkie zamieszkane światy. To bilet w jedną stronę.
— Ulżyło mi. Początkowo obawiałem się, że zamierza pan zrobić coś idiotycznego.
Leo czuł, jak walczą w nim podejrzliwość i szybko rosnąca nadzieja… Jaka by to była ulga, gdyby nie musiał odpowiadać za wszystko sam…
— Jest pan pewien?
— To są moje czworaczki. — Minchenko otworzył zaciśnięte pięści. — Moje i Daryla. Nie sądzę, żeby pan rozumiał choćby w połowie, jaką robotę tu odwaliliśmy. Jaką dobrą robotę, tworząc tych ludzi. Są doskonale przystosowani do swojego środowiska. Są lepsi od nas pod każdym względem. Trzydzieści pięć lat pracy… I mam pozwolić komuś zupełnie obcemu ciągnąć ich przez pół galaktyki na spotkanie Bóg wie jakiego losu? Poza tym GalacTech miał mnie w przyszłym roku wysłać na emeryturę.
— Straci pan swoją emeryturę — zauważył Leo. — Może i wolność. A kto wie, czy nie życie.
— Niewiele go już zostało — prychnął Minchenko.
To nieprawda, pomyślał Leo. Ten naukowiec miał w sobie mnóstwo życia kumulującego się przez trzy ćwierci stulecia. Kiedy umrze, zginie cały wszechświat specjalistycznej medycznej wiedzy. Anioły będą płakały z powodu tej straty. Chyba że…
— Czy mógłby pan wyszkolić lekarzy wśród czworaczków?
— Przecież jasne jest, że pan tego nie zrobi. — Minchenko przeczesał palcami krótko przystrzyżone białe włosy w geście na pół zdenerwowania, a na pół błagania.
Leo rozejrzał się po unoszących się wokół niespokojnych czworaczkach przysłuchujących się — znowu jedynie przysłuchujących się — jak ludzie z nogami decydują o ich losie. To niedobrze… Słowa wyrwały mu się z ust, zanim rozsądek i ostrożność zdążyły je powstrzymać.
— Jak myślicie, dzieciaki?
Natychmiast rozległ się trochę nierówny chór głosów popierających doktora Minchenkę — w ich oczach też pojawiła się ulga. Najwyraźniej autorytet dobrze znanego lekarza byłby dla nich ogromną pociechą w czasie podróży w nieznane. Leo nagle przypomniał sobie, jak kiedyś kosmos zmienił się nieoczekiwanie w dużo niebezpieczniejsze miejsce, gdy umarł jego ojciec. To, że jesteśmy dorośli, nie oznacza automatycznie, że będziemy mogli was uratować, pomyślał. Ale do tego każde z was będzie musiało we właściwym czasie dojść samo.
Wziął głęboki oddech.
— Dobrze.
Jak to możliwe, że już i tak nic nie ważąc, człowiek może się poczuć o setki kilogramów lżejszy? Przodujące łożysko, o Boże. Minchenko wcale nie eksplodował radością.