— Jest tylko jeden problem — zaczął, przywołując pełen pokory uśmiech, który właśnie na jego twarzy wydawał się zupełnie nie na miejscu.
O co mu teraz chodzi? — zdziwił się Leo; jego podejrzenia natychmiast wróciły.
— Co takiego?
— Madame Minchenko. — Kto?
— Moja żona. Muszę ją tu ściągnąć.
— Nie miałem pojęcia, że pan jest żonaty. Gdzie ona jest?
— Na dole. Na Rodeo.
— Do diabła… — Leo zdusił chęć powyrywania sobie resztek włosów.
— Tony też jest na dole — przypomniał Pramod.
— Wiem, wiem… Obiecałem Claire. Tylko nie wiem, jak to załatwimy…
Minchenko czekał ze zbolałą miną; nie był przyzwyczajony do proszenia. Tylko w oczach miał błagalny wyraz. Leo był poruszony.
— Spróbujemy. Spróbujemy. To wszystko, co mogę obiecać. Minchenko skinął głową z godnością.
— A co właściwie madame Minchenko o tym pomyśli? — spytał Leo.
— Nienawidziła Rodeo przez ostatnie dwadzieścia pięć lat — oznajmił lekarz. Leo uznał, że z nieco sztuczną beztroską. — Będzie zachwycona, że może się z niego wyrwać.
Nie dodał na głos: “Mam nadzieję”, ale Leo i tak to usłyszał.
— Dobrze, lecz i tak musimy się jakoś pozbyć tych, co zostali… — Leo pomyślał z tęsknotą o możliwości bezbolesnego padnięcia trupem ze zdenerwowania, ale trwało to tylko chwilę. Opanował się i wyprowadził swój mały oddział z magazynu.
Claire pędziła jak pocisk przez labirynt korytarzy od jednego uchwytu do drugiego, zniecierpliwiona do ostateczności. Hermetyczne drzwi prowadzące do sali gimnastycznej były niemal zablokowane przez czworaczki; z trudem powstrzymała się od zepchnięcia ich siłą z drogi. Jedna z jej dawnych koleżanek z sypialni, ubrana w różową koszulkę i szorty personelu żłobków, rozpoznała ją i z uśmiechem wyciągnęła dolną rękę, by pomóc jej przedostać się przez tłum.
— Najmniejsi są tam, przy drzwiach C — oznajmiła. — Czekałam na ciebie…
Rozejrzawszy się pośpiesznie, by nie przeszkodzić komuś zdążającemu akurat tą samą trasą, dawna koleżanka pomogła Claire odbić się w odpowiednim kierunku najkrótszą drogą, przez sam środek kulistej sali.
Potężna postać w różowym kombinezonie, której Claire szukała, była ledwie widoczna w tłumie podnieconych, przestraszonych, paplających i płaczących pięciolatków. Claire poczuła ukłucie winy; może jednak niesłusznie uznano za zbyt ryzykowne dla zachowania tajemnicy ostrzeżenie młodszych czworaczków, jakie niebezpieczeństwa ich czekają. Tych maluchów nikt nie pytał o zdanie, pomyślała.
Andy przywarł do boku Mamy Nilli, płacząc żałośnie. Opiekunka starała się go uspokoić, trzymając w jednej ręce butelkę odżywki, a drugą przytrzymując czerwieniejący coraz bardziej opatrunek z gazy na czole zapłakanego pięciolatka. Troje dzieci tuliło się do jej nóg, podczas gdy ona starała się ustnie skierować uwagę szóstego, by pomógł siódmemu, który niechcący zbyt gwałtownie rozerwał paczkę proteinowych cukierków, rozsypując zawartość w powietrzu. Mimo to jej spokojny głos był tylko trochę bardziej zduszony niż zazwyczaj, przynajmniej dopóki nie dostrzegła zbliżającej się Claire.
— O, Boże — szepnęła słabym głosem.
— Andy! — zawołała Claire. Odwrócił głowę w jej kierunku i odbił się od Mamy Nilli gwałtownym ruchem; skutek był taki, że rozciągnięta uprząż szarpnięciem ściągnęła go z powrotem do boku opiekunki. W tym momencie Andy zaczął krzyczeć naprawdę przeraźliwie. Jakby w odpowiedzi krwawiący chłopiec też rozpłakał się głośniej.
Claire chwyciła się uchwytów tuż obok.
— Claire, skarbie, tak mi przykro — powiedziała Mama Nilla, ruchami bioder usiłując przesunąć Andy’ego. — Nie mogę ci go dać. Pan Van Atta zagroził, że wyrzuci mnie z miejsca, nie zważając na to, że mam dwadzieścia lat stażu… Bóg jeden wie, kogo by przyjęli na moje miejsce… Jest tylko kilka osób, które mają porządnie poukładane w głowach…
Andy przerwał jej, odbijając się ponownie. Ze złością wybił jej z ręki butelkę, która odleciała, dodając do powszechnego bałaganu kilka kropli odżywki. Claire wyciągnęła do niego ręce.
— Nie mogę, naprawdę nie mogę… Och, do diabła, bierz go! — Claire po raz pierwszy słyszała Mamę Nillę klnącą. Niania odpięła uprząż i uwolniła lewy bok, który natychmiast obsiadły czekające na to pięciolatki.
Krzyki Andy’ego zmieniły się w stłumione łkanie, a jego małe rączki objęły mocno Claire, która przytuliła go do siebie wszystkimi czterema rękami. Szarpnął jej koszulkę, jak kiedyś, ale tym razem bezskutecznie. Samo tylko trzymanie go w objęciach już jej wystarczało, ale niekoniecznie musiało wystarczyć jemu. Pogłaskała delikatne włoski, rozkoszując się dziecięcym zapachem, delikatnie wyrzeźbionymi uszkami, przejrzystą skórą, gęstymi rzęsami, każdą częścią jego ruchliwego ciałka. Uszczęśliwiona, wytarła mu nosek brzegiem swojej niebieskiej koszulki.
— To Claire — usłyszała; któreś z pięciolatków objaśniało mniej oświeconego kolegę. — Prawdziwa mama.
Podniósłszy wzrok, zobaczyła, że obserwują ją poważnie. Uśmiechnęła się do nich. Siedmiolatek z innej grupy przyniósł butelkę i zatrzymał się, obserwując Andy’ego z zainteresowaniem.
Skaleczenie na czole małego czworączka przestało już krwawić i Mama Nilla mogła podjąć rozmowę.
— Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest pan Van Atta? — zapytała z niepokojem.
— Nie ma go! — oznajmiła Claire radośnie. — Odszedł na zawsze! Teraz my tu rządzimy.
Mama Nilla zamrugała.
— Claire, oni wam nie pozwolą…
— Mamy pomoc — wskazała w stronę drugiego końca sali, gdzie właśnie pojawił się Leo w swoim czerwonym kombinezonie. Przy nim widoczna była jeszcze jedna postać z nogami i w kombinezonie. Co tu wciąż robił doktor Minchenko? Ogarnął ją nagły strach. Czyżby nie udało się im opróżnić habitatu z ludzi z dołu? Dopiero teraz przyszło jej na myśl, że równie zastanawiające jest, co tu właściwie robi Mama Nilla.
— Dlaczego nie poszłaś do strefy bezpieczeństwa? — zapytała ją.
— Nie bądź niemądra, kochanie. Och, doktor Minchenko! — Mama Nilla pomachała do niego. — Tutaj!
Obaj mężczyźni, nie mając właściwej czworaczkom pewności poruszania się w stanie nieważkości, przeszli przez salę po siatce z liny, zawieszonej specjalnie w tym celu, i dołączyli do grupy Mamy Nilli.
— Mam tu jednego, któremu trzeba trochę biokleju — zwróciła się Mama Nilla do doktora Minchenki, tuląc do siebie skaleczonego czworączka, gdy tylko doktor wystarczająco się zbliżył. — Co się dzieje? Czy jest już na tyle bezpiecznie, że mogłybyśmy zabrać ich z powrotem do żłobków?
— Jest bezpiecznie — odparł Leo. — Ale pani będzie musiała udać się ze mną, pani Villanova.
— Nie zostawię moich dzieci do chwili przyjścia innej opiekunki — oznajmiła stanowczo Mama Nilla. — A dziewięć dziesiątych działu gdzieś wyparowało, łącznie z moją przełożoną.
Leo zmarszczył czoło.
— Czy rozmawiała już pani z doktor Yei? — Nie…
— Najlepszych zostawili na koniec — stwierdził ponuro doktor Minchenko. — Z całkiem oczywistych przyczyn — dodał i zwrócił się do opiekunki: — GalacTech właśnie zamknął projekt Cay, Liz. Nawet nie konsultując się ze mną! — Bezceremonialnie przedstawił jej scenariusz zakończenia projektu. — Właśnie pisałem protest, ale pan Graf mnie uprzedził. Podejrz ewam też, że załatwił całą sprawę dużo skuteczniej. Pacjenci przejmują szpital. Uważa, że będzie w stanie przekształcić habitat w statek-kolonię. Myślę… wolę wierzyć, że mu się powiedzie.