— I już ich nie ma — stwierdził, a w jego głosie mieszały się triumf i żal. Kabina ratunkowa z ostatnimi członkami planetarnego personelu leciała bezgłośnie przez próżnię w stronę portu. A więc koniec z ludźmi z nogami. Zostało ich na habitacie czworo: on sam, doktor Minchenko, Mama Nilla i lekko niezrównoważony młody człowiek, który po wyciągnięciu z kanału wentylacyjnego oznajmił, wymachując kluczem, że jest szaleńczo zakochany w czwororęcznej dziewczynie z Konserwacji Systemów Wentylacyjnych i zdecydowanie oparł się wepchnięciu do kabiny ratunkowej. Jeżeli powróci mu rozsądek, można go będzie jeszcze wysadzić na Oriencie IV, kiedy tam dotrzemy, pomyślał Leo. Teraz mógł wybierać jedynie między zastrzelęniem go a zapędzeniem do pracy. Spojrzał na klucz i zdecydował się na to drugie. Czas. Wydawało mu się, że szybko mijające sekundy wiją się wokół jego ciała, pod skafandrem, jak jakieś robaki. Ostatnia grupa usuniętych stąd ludzi z dołu szybko spotka się z pierwszą; uzyskanie pełnego obrazu sytuacji nie zajmie im długo. Leo wiedział, że wkrótce potem GalacTech rozpocznie akcję odwetową. Nie trzeba być inżynierem, by od razu dostrzec tysiąc słabych punktów habitatu. Teraz jedyne, co pozostało czworaczkom, to natychmiastowa ucieczka.
Leo napomniał sam siebie, że zachowanie stoickiego spokoju to jedyny sposób na wydostanie się z tego wszystkiego z życiem. Nie wolno nigdy o tym zapominać. Z powrotem całą uwagę skierował na to, co należało zrobić w tej chwili.
— W porządku. Bobbi, Pramod, bierzemy się do roboty. Przygotujcie się z awaryjnymi blokadami na obu końcach i załatwimy tego potwora.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Wygnańcy ustępowali z drogi Bruce’owi Van Atta, który jak pocisk wypadł z luku do sali przylotów pasażerów w Porcie Trzecim na Rodeo. Musiał jednak zatrzymać się na moment, opierając ręce na kolanach, żeby pokonać nagłą falę mdłości, spowodowaną gwałtownym powrotem do przyciągania planetarnego. Mdłości i wściekłości.
Przez całą trwającą kilka-godzin podróż po orbicie Rodeo w odciętym Segmencie Wykładowym Van Atta czuł straszliwą pewność, że Graf zamierza ich wszystkich zamordować; czuł tę pewność mimo masek gazowych świadczących o czymś wręcz przeciwnym.
Graf zdecydowanie nie byłby dobrym żołnierzem, myślał nieco później. To oczywiste, że nie należy upokarzać takiego człowieka jak ja, a potem pozostawiać go przy życiu. Będziesz żałował, że mnie oszukałeś, Graf, a jeszcze bardziej, że mnie nie zabiłeś, kiedy miałeś okazję. Z trudem opanował gniew.
Na Stacji Transferowej, przeładowanej po niespodziewanym przybyciu trzystu osób, zażądał, by przyjęto go na pokład pierwszego odlatującego promu. Nie spał przez dwadzieścia godzin, odkąd śluza powietrzna odczepionego segmentu połączyła się ze śluzą statku pasażerskiego wysłanego ze Stacji. On i pozostali pracownicy Habitatu Cay opuścili grupkami swój ciasny pojazd-więzienie i zostali przetransportowani na Stację Transferową.
Informacja. Minął prawie cały dzień, odkąd zostali wypędzeni z Habitatu Cay. Musi uzyskać informacje. Wsiadł do kolejki nadziemnej i skierował się do budynku administracji Portu Trzeciego. Doktor Yei deptała mu po piętach, nieustannie zawracając czymś głowę. Nie zwracał na nią uwagi.
Dostrzegł własne, niezbyt wyraźne odbicie w pleksiplasti-kowych ścianach rury, kiedy kolejka przesuwała się nad lądowiskiem portu. Prezentował się fatalnie. Wyprostował się i wciągnął brzuch. Nie pojawi się przed administratorami, wyglądając na pokonanego lub słabego. Słabość może okazać się zgubna.
Spojrzał poprzez swoje blade odbicie na leżący poniżej port. Na jego odległym końcu, na stacji jednotorowej kolejki towarowej, kontenery zaczynały już tworzyć stos. Ach, tak — te cholerne czworaczki też były ogniwem w tym łańcuchu. Słabym ogniwem, pękniętym ogniwem, wkrótce do zastąpienia przez jakieś inne.
Do centrum komunikacyjnego dotarł jednocześnie z główną administrator Portu Trzeciego, Chalopin. Po piętach deptał jej ten idiota, kapitan ochrony, jak mu tam, ach, tak, ten idiota Bannerji.
— Co tu się, do diabła, dzieje? — warknęła bez wstępów Chalopin. — Jakiś wypadek? Dlaczego nie poprosiliście o pomoc? Kazali nam wstrzymać wszystkie loty… Musieliśmy wycofać duży transport do rafinerii.
— No to go sobie zatrzymajcie. Albo skontaktujcie się ze Stacją Transferową. Wasze towary to nie moja działka.
— Owszem, pańska! Administrowanie towarami na orbicie przekazano rok temu projektowi Cay.
— Eksperymentalnie. — Zaskoczony, zmarszczył czoło. — Mo że to i moja działka, ale w tej chwili na pewno nie jest to mój największy problem. Niech pani posłucha, mamy tam gigantyczny kryzys. — Zwrócił się do jednego z operatorów — Czy w ogóle można się połączyć z Habitatem Cay?
— Nie odpowiadają — odparł niepewnym głosem operator. — Wygląda to tak, jakby wyłączono regularną telemetrię.
— Dajcie mi coś! Widzenie teleskopowe, cokolwiek.
— Może uda mi się uzyskać obraz z jednego z satelitów komunikacyjnych — powiedział operator. Mrucząc coś pod nosem, odwrócił się do swojej klawiatury. Po kilku minutach na ekranie pojawił się niewielki, płaski obraz Habitatu Cay, widziany z synchronicznej orbity. Operator powiększył obraz.
— Co oni robią? — zapytała zaskoczona Chalopin.
Van Atta gapił się w ekran. Co to za szalony wandalizm? Habitat wyglądał jak skomplikowana, trójwymiarowa układanka, rozrzucona w przestrzeni przez jakieś niechlujne dziecko. Poodczepiane segmenty unosiły się beztrosko w przestrzeni pod wszystkimi możliwymi kątami. Między nimi uwijały się niewielkie srebrzyste figurki. Baterie słoneczne w tajemniczy sposób skurczyły się do jednej czwartej swych normalnych rozmiarów. Czyżby Graf realizował jakiś obłąkańczy plan ufortyfikowania habitatu? I tak nic mu to nie pomoże.Van Atta zaklął pod nosem.
— Czy oni przygotowują się do oblężenia albo coś takiego? — zapytała na głos doktor Yei, której myśli najwyraźniej biegły podobnym torem. — Przecież muszą zdawać sobie sprawę z tego, że nie mają żadnych szans…
— Kto wie, co sobie myśli ten przeklęty głupiec Graf — jęknął Van Atta. — Ten człowiek oszalał. Możemy rozwalić te instalacje na kawałki z dużej odległości na co najmniej tuzin sposobów, nawet bez wojskowego wyposażenia. Albo po prostu poczekać, aż wyzdychają tam z głodu. Sami siebie złapali w pułapkę. On nie jest zwykłym szaleńcem, on jest po prostu skończonym kretynem.
— A może — zasugerowała ostrożnie Yei — chodzi im jedynie o to, by spokojnie żyć sobie dalej, tam, na orbicie. Dlaczego nie?
— Akurat. Mam zamiar ich stamtąd ściągnąć, i to natychmiast. Nieważne jak… Żadna banda żałosnych mutantów nie wywinie mi się po sabotażu na taką skalę. Sabotaż… Kradzież… Terroryzm…
— To nie są mutanci — zaprotestowała Yei. — To genetycznie zaprojektowane dzie…
— Proszę pana, panie Van Atta — wykrztusił jeden z operatorów. — Mam dla pana pilną wiadomość na wszystkich kanałach. Może ją pan odebrać tutaj?