— Nie przepadam za czytaniem — odparł Leo. — Przywiozłem tylko materiały na kurs.
— Techniczne rzeczy mnie nie obchodzą. To, co nam sprawia ostatnio problemy, to… hm, fikcja.
Leo uniósł brew i uśmiechnął się.
— Pornografia? Ja raczej bym się tym nie martwił. Kiedy byłem mały, mieliśmy…
— Nie, nie. Nie pornografia. Nie jestem pewna, czy oni by ją w ogóle zrozumieli. Seks to tutaj temat otwarty, część ich wychowania społecznego. Biologia. Bardziej mnie martwi twórczość, która ukrywa fałszywe lub niebezpieczne wartości pod pięknymi kolorami albo nieskomplikowanymi historyjkami.
Leo zmarszczył czoło, coraz bardziej zdezorientowany.
— Czy w ogóle nie uczyła pani tych dzieciaków historii? Albo nie pozwalała im słuchać bajek?
— Oczywiście, że tak. Czworaczki miały pod dostatkiem jednego i drugiego. To po prostu kwestia podkreślenia odpowiednich rzeczy. Na przykład typowa książka do historii z dołu, powiedzmy z osiedla na Oriencie IV, zazwyczaj poświęca mniej więcej piętnaście stron na roczną Wojnę Braci — tymczasową i dziwaczną społeczną aberrację — i około dwóch na sto lat, czy ile ich tam było, czasu osiedlania i budowania kolonii. Nasz tekst poświęca tylko jeden akapit wojnie. Ale budowanie transokopowego tunelu kolei jednoszynowej Witgowa, razem z wynikającymi z tego korzyściami ekonomicznymi dla obu stron, dostaje pięć stron. Czyli kładziemy nacisk na to, co powszechne, a nie na to, co rzadkie, raczej na budowanie niż na destrukcję, na normalne w opozycji do nienormalnego. Żeby czworaczki nigdy nie odniosły wrażenia, że to, co anormalne, jest od nich w jakiś sposób oczekiwane. Gdyby pan zechciał przejrzeć te teksty, myślę, że szybko pojąłby pan, o co chodzi.
— Ja… Tak, sądzę, że powinienem to zrobić — wymamrotał Leo. Surowość cenzury, jaką otoczono czworaczki, zasugerowana tylko przez krótki opis doktor Yei, przyprawiła go o gęsią skórkę, a mimo to sama myśl o tekście, który poświęca dużo miejsca na wielkie prace inżynieryjne, sprawiała, że miał ochotę wstać i wiwatować. Ukrył swoje zmieszanie za uprzejmym uśmiechem. — Naprawdę nie przywiozłem nic ze sobą — zapewnił.
Po tej rozmowie doktor Yei zabrała go na spacer po segmentach mieszkalnych i po pilnie strzeżonych żłobkach dla małych czworaczków.
Małe zadziwiły Lea. Wydawało się, że jest ich strasznie dużo — może po prostu dlatego, że tak szybko się poruszały. Około trzydziestu pięciolatków natychmiast zaczęło latać po sali gimnastycznej jak oszalałe piłeczki pingpongowe, gdy tylko ich opiekunka, miła, pulchna kobieta z dołu, którą zwały Mamą Nillą, wspomagana przez kilka czterorękich nastolatek, wypuściła je z klasy, gdzie miały lekcję czytania. Ale kiedy tylko klasnęła w ręce i włączyła muzykę, wszystkie dzieci zebrały się i zademonstrowały jakąś grę — czy też może taniec, Leo nie był pewien — podczas której wiele z nich zerkało na niego i chichotało. Zabawa polegała na uformowaniu w powietrzu czegoś w rodzaju podwójnego dziesięciościanu, przypominającego ludzką piramidę, tylko bardziej skomplikowanego, a potem na zmienianiu układu w rytm muzyki. Kiedy ktoś pomylił się i zepsuł kompozycję, rozlegały się okrzyki konsternacji. Kiedy osiągano idealny kształt, wszyscy wygrywali. Leowi gra nie mogła się nie spodobać. Doktor Yei, obserwująca jego radosny śmiech, gdy młode czworączki zebrały się potem wokół niego, wydawała się niemal mruczeć z zadowolenia.
Ale pod koniec wizyty przyjrzała mu się z podejrzliwym uśmieszkiem.
— Panie Graf, jest pan w stanie ciągłego zdenerwowania. Czy jest pan pewien, że nie wchodzi w grę żaden stary kompleks Frankensteina? Może mi się pan spokojnie do tego przyznać; nawet wolałabym, żeby mi pan o tym powiedział.
— Nie o to chodzi — odparł powoli Leo. — To tylko… Cóż, naprawdę nie mogę mieć nic przeciw temu, że stara się pani, by jak najwięcej czasu spędzali w grupie, biorąc pod uwagę, że całe ich życie upłynie na zatłoczonych stacjach kosmicznych. Są niezwykle zdyscyplinowani jak na swój wiek, to też dobrze…
— Tylko dzięki temu mogą przeżyć w kosmicznym środowisku!
— Tak, ale co z ich… samoobroną?
— Będzie pan musiał zdefiniować dla mnie ten termin, panie Graf. Samoobroną przed czym?
— Cóż, wydaje mi się, że udało się pani wychować coś koło tysiąca technicznych geniuszy — pozbawionych kręgosłupa. To miłe dzieciaki, ale czy one nie są trochę… zniewieściałe i naiwne? — Grzązł coraz głębiej, uśmiech doktor Yei zmienił się w zmarszczenie brwi. — To znaczy… Po prostu oni wydają się w sam raz dojrzali do wykorzystywania ich przez… przez kogoś. Czy ten cały eksperyment społeczny to pani pomysł? Bo to mi wygląda na idealne społeczeństwo, według kobiet oczywiście. Wszyscy tacy dobrze wychowani. — Miał niemiłą świadomość, że nie wytłumaczył tego najlepiej, ale przecież ona sama musi to dostrzec…
Wzięła głęboki oddech i zniżyła głos.
— Proszę pozwolić sobie wyjaśnić, panie Graf. Ja nie wymyśliłam czworaczków. Skierowano mnie tutaj sześć lat temu. To specjaliści GalacTechu domagają się maksymalnego uspołecznienia. Ja je po prostu odziedziczyłam już gotowe. I zależy mi na nich. Zajmowanie się ich statusem prawnym to nie pańskie zadanie, ani pańska sprawa, ale mnie to bardzo obchodzi. Ich bezpieczeństwo leży w ich poczuciu wspólnoty. Pan wydaje się wolny od powszechnych przesądów na temat inżynierii genetycznej, ale wielu ludzi myśli inaczej. Na niektórych planetach obowiązują kodeksy prawne, według których ten stopień manipulacji ludzkimi genami byłby nielegalny. Niech ci ludzie dojdą do wniosku — choćby raz — że czworaczki stanowią zagrożenie, a… — Zacisnęła usta, powstrzymując się przed dalszymi zwierzeniami, i odwołała się do swego autorytetu. — Ujmę to w ten sposób, panie Graf. Do mnie należy zatwierdzanie — lub niezatwierdzanie — personelu szkoleniowego dla projektu Cay. Pan Van Atta mógł pana tu sprowadzić, ale ja mogę pana stąd usunąć. I zrobię to bez wahania, jeżeli naruszy pan słowem lub czynem główne psychologiczne wytyczne. Sądzę, że wyraziłam się dosyć jasno.
— Najzupełniej, wszystko jest całkiem jasne.
— Przepraszam — powiedziała szczerze. — Ale zanim nie spędzi pan jakiegoś czasu w habitacie, musi się pan powstrzymać od wydawania pochopnych opinii.
Ja jestem inżynierem-kontrolerem, proszę pani, pomyślał Leo. Moja praca polega na wydawaniu opinii przez cały dzień. Ale nie powiedział tego głośno. Udało im się rozstać w atmosferze nieco tylko wymuszonej uprzejmości.
Film rozrywkowy nosił tytuł “Zwierzęta, zwierzęta, zwierzęta”. Silver włączyła po raz trzeci powtórzenie fragmentu “Koty”.
— Znowu? — odezwała się z rezygnacją w głosie Claire, która dzieliła z nią kabinę holowidu.
— Jeszcze tylko jeden raz — prosiła Silver. Jej wargi rozchyliły się w wyrazie zafascynowania, kiedy na tablicy pojawił się czarny perski kot, ale ze względu na Claire wyłączyła muzykę i tekst. Stworzenie, skulone, piło mleko z miski, przylepionej do podłogi przez planetarną grawitację. Małe białe kropelki spadające z jego języka leciały z powrotem do miseczki, jakby przyciągał je jakiś magnes.
— Chciałabym mieć kota. Wydają się takie miękkie…
Dolna lewa ręka Silver wyciągnęła się, by poklepać naturalnych rozmiarów obraz. Nie dotknęła niczego, tylko kolorowe światło z holowidu przesunęło się po jej skórze. Pozwoliła dłoni przelecieć przez kota i westchnęła.
— Popatrz, można go wziąć na ręce, całkiem jak dziecko.
Obraz skurczył się, by pokazać, jak człowiek z dołu, właściciel kota, bierze go na ręce i wynosi. Obaj wyglądali na bardzo zadowolonych.