Выбрать главу

Leo wziął głęboki oddech.

— No to chodźmy je złapać, dzieciaki. Zobaczymy, co tam mamy.

Złapanie tego, co wyszło, trwało kilka minut. Leo nie pozwalał sobie jeszcze na nazwanie tego zwierciadłem wirowym — wciąż jeszcze mogło się okazać, że produkt nadaje się najwyżej na złom. Czworaczki rozmaitymi skanerami badały zakrzywioną szarą powierzchnię.

— Nie wykazuje żadnych pęknięć, Leo — zameldował Pramod niemal bez tchu. — W kilku miejscach jest za grube, ale nigdzie za cienkie.

— Tym się zajmiemy w trakcie laserowego polerowania. Gdyby okazało się gdzieś zbyt cienkie, nic już by się nie dało zrobić. A że jest za grube, to nic nie szkodzi — odparł Leo.

Bobbi pomachała swoim optycznym laserem w różne strony nad zakrzywioną powierzchnią.

— Wymiary w normie, Leo! Udało się!

Leo poczuł, że topi się od środka. Wydał długie westchnienie szczęścia.

— Dobra, dzieciaki, zabieramy je z powrotem do środka. Wracamy do… Niech to diabli, nie możemy przecież ciągle mówić “konfiguracja D-620 i habitatu”.

— Ja naeewno nie ogę — zgodził się Tony.

— No to jak je nazwiemy? — Przez umysł Lea przeleciała cała seria ewentualnych nazw. “Arka”… “Gwiazda wolności”… “Szaleństwo Graf a”…

— Dom — powiedział Tony po chwili milczenia. — Wracajmy do domu, Leo.

— Dom — powtórzył Leo. Brzmiało dobrze. Bardzo dobrze. Pramod skinął głową, a Bobbi dotknęła jedną z górnych rąk swojego hełmu w milczącej pochwale.

Leo mrugnął. To bez wątpienia jakiś gaz dostał się do mieszanki powietrznej w jego skafandrze i powodował, że jego oczy łzawiły, a serce dziwnie się ściskało.

— Tak. Zabierzmy nasze zwierciadło wirowe do domu, dzieciaki.

Bruce Van Atta zatrzymał się na korytarzu przed biurem Chalopin w Porcie Trzecim, żeby złapać oddech i opanować drżenie. Miał też kolkę. Wcale się nie zdziwi, jeżeli po tym wszystkim dostanie wrzodów żołądka. Ta klęska na wyschniętym jeziorze doprowadziła go do krańcowej wściekłości. Byli już tak blisko, a ci jego dupowaci podwładni zawalili sprawę — tego nie mógł po prostu znieść.

To był zwykły przypadek. Wrócił do swojej kwatery na dole, żeby wziąć bardzo już potrzebny prysznic i zdrzemnąć się, ale obudził się, by załatwić potrzebę, i zadzwonił do Portu Trzeciego po nowe wiadomości. Inaczej pewnie w ogóle nie raczyliby mu powiedzieć o wylądowaniu promu! Przewidując następne posunięcie Grafa, narzucił na siebie ubranie i popędził do szpitala — gdyby dotarł tam chwilę wcześniej, dopadłby Min-chenkę jeszcze w środku.

Już wygarnął wszystko pilotowi dżetkoptera, zgnoił go za tchórzostwo, za to, że nie zmusił startującego promu do powrotu na ziemię, że nie zdołał szybciej dotrzeć do jeziora. Zaczerwieniony pilot zacisnął zęby i pięści, ale nic nie powiedział, niewątpliwie wstydząc się. Ale największy zawód leżał gdzie indziej — właśnie za tymi drzwiami. Kiedy rozsunęły się przed nim, był już całkowicie opanowany.

Chalopin, jej oficer bezpieczeństwa Bannerji i doktor Yei siedzieli pochyleni nad komputerem. Kapitan Bannerji wskazywał coś na holowidowym obrazie i mówił:

— …dostać się do środka. Ale jaki stawią opór, jak pani myśli?

— Na pewno bardzo ich pan przestraszy — odparła Yei.

— Hmm. Niezbyt mnie zachwyca wysyłanie moich ludzi z ogłuszaczami przeciwko zdesperowanym ludziom z dużo groźniejszą bronią. Jaki jest prawdziwy status tych tak zwanych zakładników?

— Dzięki wam oni teraz mają pięcioro, a my żadnego — warknął Van Atta. — Uciekli z Tonym, niech ich diabli. Dlaczego nie postawiliście przy tym chłopaku warty, jak wam kazałem? Powinniście byli też postawić strażników przy madame Hinchenko.

Chalopin podniosła głowę i rzuciła mu spojrzenie bez wyrazu.

— Panie Van Atta, pan ma najwyraźniej dziwne wyobrażenie o rozmiarach mojej służby bezpieczeństwa. Mam tylko dziesięciu ludzi do pracy na trzy zmiany, przez siedem dni w tygodniu.

— Plus dziesięciu w każdym z pozostałych portów. Razem to już trzydziestu. Odpowiednio uzbrojeni, mogliby zaatakować.

— Już pożyczyłam sześciu strażników z tamtych portów, żeby objęli służbę tutaj, bo wszyscy moi ludzie są zajęci pańskimi problemami.

— To dlaczego nie wzięła pani wszystkich?

— Panie Van Atta, na Rodeo mamy duże przedsięwzięcia, ale bardzo małe miasto. Jest tu niecałe dziesięć tysięcy pracowników i drugie tyle ludzi nie zatrudnionych przez GalacTech. Moi strażnicy są tu policją, a nie wojskiem. Muszą wykonywać swoje obowiązki, wspierać brygadę specjalną, a także poszukiwawczą i ratunkową oraz być gotowi do pomocy przy pożarach.

— Cholera, dałem wam tę szansę z Tonym. Dlaczego nie zajęliście habitatu natychmiast?

— Miałam ośmiu ludzi przygotowanych do lotu na orbitę — parsknęła Chalopin. — Pan zapewniał nas o współpracy ze strony czworaczków. Ale nie udało nam się dostać żadnego potwierdzenia tej współpracy z samego habitatu. Na nowo zapanowała cisza w komunikatorach. Potem zauważyliśmy, że wraca nasz prom towarowy, więc podzieliliśmy ludzi i wysłaliśmy część, żeby go przejęli, najpierw w wozie terenowym, potem, kiedy pan wpadł tu z wrzaskiem, w dżetkopterze.

— No to proszę ich, do ciężkiej cholery, zebrać wreszcie z powrotem i wysłać na orbitę!

— Po pierwsze, pan sam zostawił trzech z nich na jeziorze — zauważył kapitan Bannerji. — Sierżant Fors właśnie się zgłosił i poinformował nas, że ich pojazd został zniszczony. Wracają w porzuconym łaziku doktora Minchenki. Dotrą tutaj najwcześniej za godzinę. Po drugie, jak to kilkakrotnie zauważyła doktor Yei, nie dostaliśmy jak dotąd żadnego upoważnienia na użycie broni.

— Ale musicie przecież mieć jakieś przepisy o wyjątkowych sytuacjach — wściekał się Van Atta. — To — wskazał palcem do góry, co miało oznaczać wydarzenia zachodzące na orbicie Rodeo — jest przebiegającym właśnie w tej chwili rabunkiem na ogromną skalę, i to łagodnie mówiąc. I proszę nie zapominać, że jeden z pracowników GalacTechu został już przez nich postrzelony!

— Nie przeoczyłem tego faktu — mruknął Bannerji.

— Ale — wtrąciła doktor Yei — skoro poprosiliśmy zarząd o pozwolenie na użycie siły, teraz mamy obowiązek zaczekać na ich odpowiedź. Bo gdyby mimo wszystko nie dali pozwolenia?

Van Atta zmarszczył czoło i zmrużył oczy.

— Wiedziałem, że nie powinniśmy byli pytać. To ty nas w to wpakowałaś, do cholery. Postawilibyśmy ich przed faktem dokonanym. A teraz… — Sfrustrowany, potrząsnął głową. — A zresztą zapomnieliśmy, że możemy przecież znaleźć ludzi gdzie indziej. Personel habitatu może nam pomóc w jego przejęciu.

— Oni już dawno rozproszyli się po całym Rodeo — zauważyła doktor Yei. — Większość wróciła do swoich kwater.

Bannerji wyraźnie się skulił.

— A ma pan pojęcie, w jakie komplikacje prawne wplątałoby to bezpieczeństwo?

— No to przyjmijcie ich do służby…

Sygnał z konsoli biurka Chalopin przerwał Van Atcie. Pojawiła się twarz operatora.

— Administrator Chalopin? Tu centrala. Prosiła pani o informacje w wypadku, gdyby zmieniła się sytuacja habitatu albo D-620. Oni chyba przygotowują się do opuszczenia orbity.

— Przełączyć obraz — rozkazała Chalopin.

Operator znowu dał im płaski obraz z satelity. Powiększył go i konfiguracja habitatu i D-620 wypełniła do połowy ekran. Ramiona wzmocniono dodatkowo czterema z wielkich pchaczy, których czworaczki używały do wypychania kontenerów z orbity. Podczas gdy Van Atta przyglądał się temu z przerażeniem, szereg silników nagle ożył, wzbudzając ruch wśród kosmicznych śmieci, olbrzymi pojazd zaczął się przesuwać.