Doktor Yei wpatrywała się w to z otwartymi ustami, przyciskając ręce do piersi, a jej oczy dziwnie błyszczały. Van Atta miał raczej chęć rozpłakać się z wściekłości.
— Widzicie… — wskazał na ekran. Głos mu się załamał. — Widzicie, jak się skończyło to wasze zwlekanie? Uciekają!
— No, jeszcze nie uciekli — mruknęła doktor Yei. — Minie co najmniej kilka dni, zanim dotrą do czarnej dziury. Na razie nie ma powodu do paniki. — Mrugnęła i ciągnęła swoim niemal hipnotyzującym głosem: — Jest pan ogromnie zmęczony, oczywiście, jak my wszyscy. Zmęczenie powoduje błędy w decyzjach. Powinien pan odpocząć, przespać się trochę…
Zacisnął pięści, miał ochotę udusić ją na miejscu. Administrator portu i ten idiota Bannerji kiwali głowami, przytakując jej. Z gardła Van Atty wydobył się zduszony jęk.
— Każda minuta czekania jeszcze bardziej wszystko skomplikuje… zwiększy dystans… ryzyko…
Wszyscy mieli takie same, martwe twarze. Van Atta nie potrzebował wiele czasu — na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać kompletny brak ochoty do współpracy. Cholera, cholera, cholera! Spojrzał podejrzliwie na Yei. Teraz miał związane ręce, a jego autorytet został zburzony przez jej obłudny rozsądek. Gdyby Yei i jej podobni rządzili światem, nikt nigdy do nikogo by nie strzelał i wszędzie rządziłby chaos.
Van Atta wydał z siebie nieartykułowane prychnięcie, odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Claire obudziła się; nie otwierając oczu, pozostała wtulona w swój śpiwór. Zmęczenie dopadło ją pod koniec ostatniej zmiany i teraz powoli ustępowało z jej ciała. Andy się chyba jeszcze nie obudził; to dobrze, ma chwilę wytchnienia przed zmianą pieluszki. Za dziesięć minut wyświadczą sobie wzajemne usługi — on uwolni jej nabrzmiałe piersi od mleka, a ona z kolei napełni mlekiem jego pusty brzuszek. Mamy potrzebują dzieci, pomyślała sennie, tak samo jak dzieci potrzebują mam; wszystko się zazębia, dwie jednostki współtworzą ten sam system biologiczny… Tak jak czworaczki współtworzyły technologiczny system habitatu, każdy zależał od pozostałych. Zależeli też od jej pracy. Co teraz? Pojemniki do kiełkowania, pojemniki do hodowli… Nie, dzisiaj nie będzie się zajmować pojemnikami, dzisiaj jest Dzień Przyśpieszenia — jej oczy otworzyły się gwałtownie, po czym rozszerzyły się z radości.
— Tony! — wykrztusiła. — Jak długo tu jesteś?
— Patrzyłem jakieś piętnaście minut. Ładnie śpisz. Mogę wejść? — Wisiał w powietrzu, ubrany w znajomą czerwoną koszulkę i szorty, przyglądając się jej w półmroku. — I tak musimy się szszyjązać, zaraz się zacznie.
— Już? — Odsunęła się i zrobiła mu miejsce, splatając swoje ręce z jego, dotykając jego twarzy i przerażającego bandażu, wciąż spowijającego jego tors. — Nic ci nie jest?
— Już nic — westchnął radośnie. — Leżałem w tym szpitalu… No, nie spodziewałem się, że ktoś po mnie przyjdzie. To straszne ryzyko dla wszystkich… za duże! — Pogłaskał ją po włosach.
— Rozważaliśmy to. To ryzyko. Ale nie mogliśmy cię zostawić. My, czworaczki, musimy trzymać się razem. — Teraz była już zupełnie przytomna, rozbudzona przez bliskość silnych ramion, lśniących oczu, jasnych brwi Tony’ego. — Zostawienie ciebie osłabiłoby nas, tak stwierdził Leo. I to nie tylko genetycznie. Teraz musimy być ludźmi, a nie tylko Claire i Tonym, i Silver, i Siggym… i Andym… Chyba to właśnie Leo nazywa współdziałaniem. Teraz musimy współdziałać.
Silna wibracja wstrząsnęła ścianami kabiny. Claire odwróciła się, by wyciągnąć Andy’ego z jego śpiworka i przycisnąć go górnymi rękami do piersi, podczas gdy dolne dłonie wciąż ściskały pod śpiworem dłonie Tony’ego. Andy pisnął tylko i zasnął z powrotem. Powoli, delikatnie, ich plecy zaczęły coraz mocniej przywierać do ściany.
— Ruszyliśmy — szepnęła. — Zaczęło się…
— Wszystko się trzyma — zauważył Tony ze zdziwieniem. Przytulili się do siebie.
— Chciałem być w tej chwili z tobą…
Pozwoliła, by przyśpieszenie nią zawładnęło; oparła głowę o ścianę, tuląc Andy’ego do piersi. Coś stuknęło w szafce; nieważne, później sprawdzi.
— To się nazywa podróżowanie — westchnął Tony. — W porównaniu z podróżą na gapę…
— Dziwnie będzie teraz, bez GalacTechu — odezwała się po chwili Claire. — Tylko my… Ciekawe, jaki świat pozna Andy?
— To chyba zależy od nas — stwierdził trzeźwo Tony. — To jest jeszcze bardziej przerażające, niż ci z domu z kabinami, wiesz? Wolność. — Pokręcił głową. — Nie tak to sobie wyobrażałem.
Sugerowany przez Yei sen nie wchodził w grę w przypadku Van Atty. Przygnębiony, nie wrócił do apartamentu, lecz udał się do swojego biura na planecie. Nie zaglądał tu przez kilka ostatnich tygodni. Teraz, według czasu Portu Trzeciego, zbliżała się północ. Jego miejscowa sekretarka skończyła już pracę, co nawet go ucieszyło. Potrzebował samotności. Spędził w półmroku jakieś dwadzieścia minut, mrucząc pod nosem, po czym postanowił przejrzeć pocztę elektroniczną. Przez ostatnich kilka tygodni system organizacyjny jego pracy i tak się rozleciał, a przez ostatnie dwa dni wszystko wręcz diabli wzięli. Może trochę nudnej, rutynowej roboty uspokoi go na tyle, że będzie w stanie zasnąć.
Niepotrzebne notatki, nieaktualne prośby o instrukcje, zbędne raporty o postępach pracy. Planetarne baraki dla czworaczków, jak stwierdził z ponurym uśmiechem, były gotowe do zasiedlenia, ale budżet przekroczono o piętnaście procent. Jeśli uda mu się złapać jakieś czworaczki, żeby je tam wsadzić. Instrukcje zarządu odnośnie do zamknięcia projektu Cay, niepotrzebne porady dotyczące odzysku i pozbycia się rozmaitych części…
Van Atta zamarł nagle, a potem cofnął ekran dwa razy. Co to było? “Przedmiot: Popłodowe eksperymentalne kultury komórkowe. Ilość: 1000. Rozporządzenie: kremacja według standardowych przepisów IGS dla biolaboratoriów”.
Sprawdził źródło tego polecenia. Nie przyszło z biura Ap-mad, jak początkowo sądził, ale z Naczelnego Biura Księgowości i Kontroli Inwentarza, i znajdowało się na długiej liście zawierającej rozporządzenia co do rozmaitych rodzajów ekwipunku. Polecenie zostało podpisane przez jakiegoś nie znanego Van Atcie urzędnika średniego szczebla w NBKiKI na Ziemi.
— Do diabła — zaklął cicho Van Atta. — Ten facet chyba nawet nie wie, czym właściwie są czworaczki. — Rozkaz podpisano kilka tygodni wcześniej. Jeszcze raz przeczytał pierwszy paragraf.
“Szef Projektu dopilnuje jego zakończenia w odpowiednim terminie. Szybkie zwolnienie personelu i odesłanie do innych zadań jest szczególnie pożądane. Jest pan upoważniony do czasowego używania wszelkich materiałów i personelu z sąsiednich sekcji potrzebnych do zamknięcia projektu przed 6/1”.
Po minucie jego wargi wykrzywiły się w pełnym furii uśmiechu. Ostrożnie wyjął cenny dysk, schował starannie do kieszeni i ruszył biegiem na poszukiwanie Chalopin. Miał nadzieję, że wyciągnie ją z łóżka.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
— Skończyliście już? — rozległ się w komunikatorze Lea pełen napięcia głos Ti.
— Ostatni spaw, Ti — odpowiedział Leo. — Sprawdź jeszcze raz ustawienie, Tony.
Tony pomachał dłonią w rękawicy na znak, że zrozumiał polecenie, i jeszcze raz przejechał optycznym laserem wzdłuż linii, po której za chwilę miał się przesunąć promień spawarki.
— W porządku, Pramod! — zawołał i odsunął się. Spawarka zaczęła się przesuwać po metalu, tworząc na ostatnim zacisku kołnierz, który miał trzymać nowe zwierciadło wirowe. Światełko na grzbiecie spawarki zmieniło kolor z czerwonego na zielony, maszyna wyłączyła się, a Pramod pośpieszył, by ją odłączyć od zasilania. Natychmiast zbliżyła się Bobbi, by wykonać test ultradźwiękowy.