— Dobrze, Leo. Będzie trzymać.
— W porządku. Zabierajcie przyrządy i dawajcie tu zwierciadło.
Czworaczki poruszały się szybko i sprawnie. W ciągu kilku minut zwierciadło wirowe zostało umieszczone na miejscu. Znów wszystko sprawdzono.
— Dobra, drużyno. Odsuńmy się i niech Ti zrobi test na dym.
— Test na dym? — odezwał się w komunikatorze głos Ti. — Co to, u diabła, jest? Zdawało mi się, że chciałeś dziesięcioprocentowej mocy w silnikach.
— To starodawne i szlachetne określenie na ostatni etap w każdym przedsięwzięciu inżynieryjnym — wyjaśnił Leo. — Włącz i zobacz, czy dymi.
— Powinienem był się domyślić — zakrztusił się Ti. — Bardzo naukowe.
— To jest zawsze ostateczny test. Ale dodawaj mocy powoli, dobra? Mamy do czynienia z delikatnym urządzeniem.
— Powtarzałeś to już z dziesięć razy, Leo. To zwierciadło jest dobre czy nie?
— Dobre. Przynajmniej z wierzchu. Ale wewnętrzna struktura krystaliczna tytanu… no, nie jest tak pewna, jak byłaby przy normalnej fabrykacji.
— Jest dobre czy nie? Nie zamierzam przeskoczyć z tysiącem ludzi prosto na tamten świat. Zwłaszcza że sam jestem wśród nich.
— Dobre, dobre — wycedził przez zaciśnięte zęby Leo. — Ale nie przesadzaj, dobrze? Chociażby ze względu na moje ciśnienie.
Ti mruknął coś pod nosem, możliwe, że było to “pieprz się ze swoim ciśnieniem”, ale Leo nie miał pewności. Nie poprosił jednak pilota o powtórzenie.
Leo i jego czworaczki zebrali swoje narzędzia i odlecieli na bezpieczną odległość od generatora. Zawiśli jakieś sto metrów nad Domem. Światło słońca Rodeo było blade i ostre tutaj, godzinę drogi od punktu Skoku. Było wprawdzie czymś więcej niż tylko jasną gwiazdą, ale jednak czymś mniej niż nuklearnym piecem, który kiedyś ogrzewał habitat na orbicie Rodeo. Leo wykorzystał okazję, by spojrzeć na ich statek-kolonię pod tym niezwykłym kątem. Ponad sto segmentów ściśnięto w końcu wzdłuż osi statku; wszystkie spełniały przy tym — mniej lub bardziej udanie — swoje pierwotne funkcje. Niech to diabli wezmą, jeżeli ta konfiguracja nie wyglądała tak, jakby została właśnie w ten sposób zaprojektowana; oczywiście, zaprojektowana przez kogoś lekko stukniętego. Trochę przypominała Leowi swą brzydotą wczesne przedsięwzięcia kosmiczne z dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. O dziwo, wszystko utrzymywało się w kupie, mimo stałego przyśpieszania i hamowania w ciągu ostatnich dwóch dni. Oczywiście, okazało się, że wewnątrz przeoczono pewne szczegóły. Młodsze czworaczki odważnie krzątały się wokół i sprzątały, Wyżywienie zdołało jakoś wszystkich nakarmić, chociaż menu sprawiało wrażenie raczej przypadkowego. Dzięki młodemu człowiekowi z Konserwacji Systemów Wentylacyjnych, który ostatecznie jednak został z nimi, i jego czworaczkom nie musieli już hamować co jakiś czas, żeby hydraulika działała porządnie. Przez jakiś czas Leo się obawiał, że te przerwy doprowadzą ich wszystkich do śmierci. Ale sam też wykorzystał je do wykończenia zwierciadła wirowego.
— Widzicie jakiś dym? — rozległ się w jego uchu głos Ti. — Nie.
— W porządku. Lepiej zabierajcie się już do środka. I, Leo, jak tylko wszystko będzie gotowe, byłbym wdzięczny, gdybyś przyszedł na mostek. — Coś w tonie głosu Ti wywołało u Lea dreszcze.
— Coś się dzieje?
— Od strony Rodeo zbliża się prom Służby Bezpieczeństwa. Na pokładzie jest twój stary kumpel Van Atta, przez cały czas domaga się, byśmy się zatrzymali i poddali. Nie sądzę, żeby zostało nam dużo czasu.
— Mam nadzieję, że mu nie odpowiadasz?
— Jasne, że nie. Ale to mnie nie ratuje przed słuchaniem. Słychać też dużo gadania ze Stacji, ale to mnie nie martwi tak bardzo jak to, co słychać za nami. No cóż, nie sądzę, żeby Van Atta dobrze znosił frustrację.
— Niewiele już mu brakuje, tak?
— Chyba już nic mu nie brakuje. Te promy są uzbrojone, wiesz? I w normalnej przestrzeni dużo szybsze niż nasz potwór. Wprawdzie ich lasery są klasyfikowane jako “lekka broń”, ale to nie znaczy, że zdrowo jest stać tuż przed nimi. Wolałbym skakać, zanim znajdziemy się w zasięgu ich ognia.
— Zrozumiałem.
Leo machnął ręką w stronę luku wejściowego do segmentu składu skafandrów, żeby pogonić swoich ludzi.
A więc stało się. Leo wymyślił wprawdzie z tuzin sposobów obrony, z użyciem spawarek i min, przed od dawna przewidywaną interwencją ludzi GalacTechu, usiłujących przejąć habitat, ale… Przez cały czas byli zajęci zwierciadłem, na skutek czego tylko najważniejsza broń, spawarki promieniowe, była teraz dostępna, ale nawet ona nie zdałaby się na nic, gdyby doszło do bitwy wewnątrz. Łatwo mógł sobie wyobrazić promień ze spawarki nie trafiający w cel i przebijający ścianę sąsiedniego segmentu żłobków. W walce wręcz w stanie nieważkości czworaczki mogłyby mieć przewagę, ale możliwość użycia broni przewagę tę niwelowała, gdyż broń w istocie była bardziej niebezpieczna dla obrońców niż dla atakujących. Wszystko zależało od tego, jaki rodzaj ataku planował Van Atta.
Van Atta po raz ostatni zaklął w komunikator, po czym z wściekłością uderzył w wyłącznik. Już parę godzin temu wyczerpała się jego inwencja w zakresie wymysłów; wiedział, że się powtarza. Odwrócił się tyłem do komunikatora i rozejrzał po kabinie kontrolnej promu.
Z przodu obaj piloci zajęci byli swoją pracą. Bannerji, dowodzący całą akcją, i doktor Yei — a właściwie jak ona wkręciła się w tę ekspedycję? — siedzieli przypięci do swoich foteli przeciążeniowych; Yei w fotelu głównego mechanika, Bannerji za konsolą obsługiwania dział, naprzeciw Van Atty.
— No, dobra — warknął Van Atta. — Czy mamy ich w zasięgu ognia?
Bannerji sprawdził odczyty.
— Jeszcze nie.
— Proszę mi pozwolić jeszcze raz z nimi porozmawiać… — odezwała się doktor Yei.
— Jeżeli na dźwięk twojego głosu robi im się choć w połowie tak niedobrze jak mnie, to na pewno nie odpowiedzą — parsknął z irytacją Van Atta. — Spędziłaś całe godziny na mówieniu do nich. Zrozum, Yei, oni już nie słuchają. Koniec z psychologią.
Sierżant Fors wyjrzał z tylnej kabiny, gdzie siedział z dwudziestoma sześcioma strażnikami z GalacTechu.
— Co się dzieje, kapitanie Bannerji? Czy mamy już nakładać skafandry do abordażu?
Bannerji spojrzał na Van Attę.
— No, panie Van Atta? Jaki plan realizujemy? Zdaje się, że trzeba wykreślić wszystkie scenariusze zaczynające się od ich kapitulacji.
— Ma pan cholerną rację. — Van Atta spojrzał na komunikator, który wydawał z siebie tylko pusty gwizd. — Jak tylko będziemy mieć ich w zasięgu, otwieramy ogień. Najpierw trzeba zniszczyć generatory pola Necklina, następnie pozostałe, jeśli tylko się da. Potem możemy zrobić dziurę z boku, dostać się do środka i zrobić porządek.
Sierżant Fors odchrząknął.
— Ale pan mówił, że na pokładzie jest tysiąc mutantów. Nie można by zaniechać dostawania się do środka, a wziąć statek na hol i zaciągnąć dokądkolwiek? Czy przy abordażu siły nie są trochę, hmm, nierówne?
— Proszę się poskarżyć Chalopin, to ona nie chciała wziąć wystarczającej liczby ludzi. Ale nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać. Czworaczki nie stanowią żadnego problemu. Na litość boską, przecież połowa z nich nie ma jeszcze dwunastu lat! Po prostu strzelajcie do wszystkiego, co się rusza. Jak pan myśli, ilu pięcioletnim dziewczynkom może pan dorównać, Fors?