James White
Stan zagrożenia
Code Blue-Emergency
Przekład Radosław Kot
Rozdział pierwszy
Lekko rozmazana plama blasku oznaczająca Szpital Kosmiczny rosła na ekranie pokładu rekreacyjnego. Dowódca statku siedział obok Cha Thrat, która z podziwem, zdumieniem i niepokojem patrzyła na rozrastającą się coraz bardziej konstrukcję i kolorową grę tych świateł, które potrafiła dojrzeć swoimi oczami.
Dowódca Chiang, który — jak już wiedziała — nosił stopień majora Korpusu Kontroli i służył w sekcji Komunikacji i Kontaktów Międzykulturowych, peszył ją czasem swoim zachowaniem bardziej pasującym do wojownika niż stróża porządku. Teraz dotrzymywał jej towarzystwa, gdyż zgodnie z dziwną ziemską logiką uznał, iż tego właśnie się po nim oczekuje. Wcześniej chciał uhonorować Cha, zapraszając ją na mostek, aby stamtąd mogła obejrzeć dokowanie w Szpitalu, jednak ona nie była w stanie wejść do tak małego i zatłoczonego na dodatek pomieszczenia. Dowódca porzucił więc swój posterunek i udał się wraz z nią na pokład rekreacyjny.
Oczywiście było to nonsensowne marnowanie czasu, sugerujące, że społeczność majora jest silnie rozwarstwiona, jednak Chiang zdawał się czerpać niejakie zadowolenie z tego poświęcenia, poza tym był jej pacjentem.
Boczny panel przekazywał przyciszone rozmowy z mostka, lecz mimo włączonego autotranslatora, dzięki któremu Cha rozumiała każde słowo z osobna, całość wygłaszanych technicznym żargonem kwestii pozostawała dość tajemnicza. Nagle w głośniku rozbrzmiał nowy, silny głos, a na ekranie pojawiła się podobizna jakiejś niemile owłosionej istoty.
— Tutaj centrum recepcyjne Szpitala — odezwała się natychmiast owa istota. — Proszę podać swoje dane, poinformować, czy na pokładzie znajduje się pacjent, gość czy członek personelu, określić stopień pilności i typ fizjologiczny. Jeśli nie znacie zasad klasyfikacji fizjologicznej, proszę o pełen kontakt na wizji, który pozwoli nam wstępnie się zorientować.
— Tutaj statek kurierski Korpusu Thromasaggar — odezwał się oficer z mostka. — Mamy zamiar zadokować na krótko, aby wysadzić jednego pacjenta i lekarza. Pacjent i załoga reprezentują ziemski typ DBDG. Pacjent może chodzić, w trakcie rekonwalescencji, bez pilnej potrzeby opieki lekarskiej. Lekarz to ciepłokrwisty tlenodyszny DCNF bez specjalnych wymagań środowiskowych dotyczących temperatury, ciążenia czy ciśnienia atmosferycznego.
— Poczekajcie chwilę — powiedziała obrzydliwa istota i na ekranie ponownie pojawił się obraz Szpitala.
Cha pomyślała, że to o wiele milszy widok.
— Co to było? — spytała Kontrolera. — Wygląda jak… scroggila, jeden z gryzoni mojej planety.
— Wiem, widziałem je na obrazkach — odparł oficer, wydając dziwne szczekliwe odgłosy, które u tych istot oznaczały rozbawienie. — To nidiański DBDG. Ma masę równą prawie połowie masy człowieka i bardzo podobny metabolizm. Należy do zaawansowanego technologicznie gatunku o bogatej kulturze, zatem podobieństwo do przerośniętego gryzonia jest mylące. Nauczysz się niebawem współpracować ze znacznie bardziej osobliwymi stworzeniami…
Przerwał, gdy Nidiańczyk znowu pojawił się na ekranie.
— Kierujcie się oznaczeniami o kodzie niebieski—żółty — niebieski — oznajmił. — Pacjenta i lekarza wysadźcie w śluzie sto cztery, a potem przesuńcie się za znakami o kodzie niebieski — niebieski — biały do osiemnastki. Na majora Chianga i Sommaradvankę będzie czekać już nasza delegacja.
Ciekawe, w jakim składzie? — pomyślała Cha.
Dowódca przekazał jej wcześniej wiele informacji o Szpitalu, jednak większość z nich brzmiała wręcz niewiarygodnie. Gdy krótko potem weszli do przedsionka śluzy, nadal nie docierało do niej, że gładka, sięgająca obu stojącym obok ludziom do pasa półkula to nie mebel, ale jeszcze jedna inteligentna istota.
— Porucznik Braithwaite z gabinetu naczelnego psychologa, technik Timmins, który będzie odpowiedzialny za twoje zakwaterowanie, oraz doktor Danalta, dowódca załogi medycznej statku szpitalnego Rhabwar — przedstawił całą trójkę Kontroler.
Cha nie potrafiłaby odróżnić obu ludzi, gdyby nie pewne szczegóły oznaczeń ich mundurów. Zielone coś na podłodze wzięła ostatecznie za dekorację. Możliwe, że mają tu zwyczaj żartować sobie z przybyszów, pomyślała i postanowiła chwilowo nie reagować.
— A to jest Cha Thrat — dodał oficer. — Uzdrawiaczka z Sommaradvy, która dołączy do personelu Szpitala.
Obaj Ziemianie unieśli dłonie, lecz opuścili je, gdy Chiang pokręcił głową. Cha uprzedziła go już, że według jej zwyczajów ściskanie górnych kończyn na powitanie uchodzi za gest wręcz nieprzystojny i że na wstępie wolałaby otrzymać dokładne informacje o statusie napotkanych osób. Kontroler rozmawiał z oboma mężczyznami jak z równymi, ale tak samo zwracał się nieraz do podwładnych na pokładzie statku. Bardzo beztrosko jak na kogoś dysponującego realną władzą…
— Timmins dopilnuje, aby twoje bagaże zostały umieszczone w kwaterze — rzekł oficer. — Nie wiem jednak, co zaplanowali dla nas Danalta i Braithwaite.
— Nic szczególnie fatygującego — odparł Braithwaite, gdy drugi Ziemianin odszedł. — W Szpitalu mamy teraz środek dnia i kwatera nie będzie gotowa przed wieczorem. Pan, majorze, jest po południu umówiony na badanie. Cha Thrat ma być obecna, bez wątpienia po to, aby odebrać komplementy naszych lekarzy za bardzo udaną operację na przedstawicielu innego gatunku. — Spojrzał w jej stronę i czemuś skinął lekko głową. — Zaraz potem jesteście oboje umówieni u naczelnego psychologa. Cha na rozmowę orientacyjną z O’Marą, pan dla sprawdzenia, czy urazy fizyczne nie zostawiły śladów w psychice, co będzie jednak czystą formalnością, jak wiem. Niemniej do tego czasu… nie jesteście głodni?
— Owszem — przyznał Chiang. — I chętnie powitalibyśmy jakąś odmianę po pokładowej kuchni.
— Widać, że nie byliście jeszcze w naszej stołówce — odparł ze śmiechem Ziemianin. — Ale nie martwcie się, robimy co możemy, aby nie otruć gości. — Przerwał i wyjaśnił czym prędzej, że to był żart, a dania w stołówce są całkiem znośne i że otrzymał pełne informacje na temat diety Cha.
Ona jednak prawie go nie słuchała — patrzyła z uwagą na zieloną półkulę, która zaczęła właśnie wypuszczać nibynóżki, po czym z kolei smuklała, aż osiągnęła jej wzrost. Zmieniła też barwę, przybyło na niej oliwkowych kropek i ukazały się nagle połyskujące wilgocią oczy. Po chwili wypączkowała jeszcze kilka kończyn, aż ostatecznie przypominała ulepioną niezdarnie z gliny figurkę dziecka jej gatunku. Sommaradvanka poczuła wzbierające mdłości, jednak ciekawość okazała się silniejsza, nie odwróciła więc wzroku. Jeszcze chwila, a szczegóły nabrały wyrazistości, pojawiło się nawet ubranie z torbą u pasa i przed Cha Thrat stanęła druga, identyczna właściwie z nią sommaradvańska samica.
— Skoro nasi przyjaciele zamierzają już teraz, w chwilę po przybyciu, zabrać cię do jadalni, gdzie posilają się przedstawiciele wielu różnych gatunków, nie od rzeczy będzie chyba złagodzić ich brak taktu podporą w postaci jakiejś znajomej sylwetki — powiedziało owo coś obcym na szczęście głosem. — Przynajmniej tyle mogę zrobić dla kogoś nowego.
— Tak naprawdę doktor Danalta nie jest wcale aż takim altruistą — powiedział ze śmiechem Braithwaite. — Pochodzi z rasy, która rozwinęła daleko idącą sztukę mimikry i, jak sama widziałaś, w kilka chwil potrafi odtworzyć kształt prawie każdej istoty. Przypuszczamy, że każdy nowy gość Szpitala jest dla niego w pewien sposób wyzwaniem…
— Tak czy owak, jestem pod wrażeniem — stwierdziła Cha.