Znajdująca się na drugim końcu basenu sylwetka skróciła się nagle i Chalderczyk ruszył gwałtownie ku dyżurce. Cha dostrzegła poruszające się energicznie płetwy, przytulone przez pęd do ciała wyrostki i lśniące zęby, gdy klinowata głowa uderzyła w przezroczystą ścianę. Ta ugięła się wyraźnie, ale nie pękła.
Istota była zbyt duża, aby skorzystać ze zwykłego wejścia, ale przesunąwszy się nieco, wprowadziła do środka trzy macki. Nie były dość długie ani silne, by kogokolwiek wyciągnąć, lecz jedna z kelgiańskich sióstr przeżyła kilka chwil strachu. Rozczarowany Chalderczyk odpłynął, pociągając za sobą oderwane kawałki roślinności.
O’Mara mruknął coś, czego autotranslator nie przełożył, i dodał:
— Kim jest ten pacjent i dlaczego wezwano też stażystkę Cha Thrat?
— To AUGL jeden szesnaście. Jest z nami od bardzo dawna — odpowiedziała Melfianka. — Tuż przed atakiem wzywał nową pielęgniarkę, Cha Thrat. Gdy powiedziałam mu, że nie będzie jej przez kilka dni, przestał się do nas odzywać, chociaż jego autotranslator jest na miejscu i działa jak należy. Dlatego właśnie dołączyliśmy ją do listy alarmowego wezwania.
— Ciekawe — rzekł naczelny psycholog, spoglądając na Cha. — Dlaczego pytał właśnie o panią i dlaczego zaczął demolować oddział, usłyszawszy, że pani nie ma? Nawiązała pani może z nim jakąś szczególną więź?
Zanim Cha zdążyła cokolwiek powiedzieć, starszy lekarz zajął się tym, co dla niego było najistotniejsze.
— Czy psychologiczne dociekania mogą poczekać, majorze? Najważniejsze jest obecnie bezpieczeństwo pacjentów i personelu oddziału. Patologia dostarczy niebawem pistolet z szybko działającymi ładunkami usypiającymi. Gdy już uspokoimy pacjenta…
— Pistolet z ładunkami! — krzyknęła jedna z Kelgianek, a ruchy jej futra mówiły o lekceważeniu. — Zapomina pan chyba, że taki ładunek będzie musiał przelecieć sporo w wodzie, która go spowolni, a potem jeszcze przebić pancerną skórę pacjenta! Pewność, że środek zadziała, daje tylko strzał we wnętrze paszczy, gdzie jest miękka tkanka. Aby to zrobić, ktoś będzie musiał podpłynąć bardzo blisko do AUGL — a, co grozi ni mniej, ni więcej tylko połknięciem. Tak czy owak, ja na ochotnika się nie zgłaszam!
Cha Thrat nie czekała dłużej. Zwróciła się do starszego lekarza:
— Jeśli wyjaśni mi pan dokładnie, jak to działa, podejmę się zadania.
— Nie masz odpowiedniego przeszkolenia ani doświadczenia… — zaczął Nidiańczyk, ale O’Mara uniósł dłoń, prosząc go o ciszę.
— Oczywiście zgłasza się pani na ochotnika — powiedział cicho. — Ale dlaczego? Bo taka jest pani odważna? Albo po prostu głupia? Ma pani samobójcze ciągoty? A może poczuwa się pani do odpowiedzialności i dręczy panią poczucie winy?
— Majorze O’Mara — odezwała się stanowczo Hredlichli — nie czas teraz na roztrząsanie kwestii odpowiedzialności czy analizowanie emocji. Co będzie z jeden szesnaście? I z pozostałymi moimi pacjentami?
— Racja, siostro — powiedział O’Mara. — Najpierw spróbuję porozmawiać z jeden szesnaście. Wystarczająco często się spotykaliśmy, aby odróżnił mnie od innych ludzi. W trakcie mogę potrzebować kontaktu z Cha Thrat, proszę więc pozostać na fonii.
— Nie będzie trzeba — stwierdziła stanowczo Cha. — Pójdę z panem. — Zaczęła w duchu przygotowywać się na rychły koniec żywota.
— Będę zbyt zajęty pacjentem, aby pilnować i pani, więc dobrze — odparł psycholog, dodając jeszcze coś, co autotranslator zignorował. — Proszę ze mną.
— Ale to tylko stażystka! — zaprotestował starszy lekarz. — Poza tym w lekkim kombinezonie pacjent może zobaczyć w panu jedynie smakowity kąsek. To wszystkożercy i do niedawna…
— Chce mnie pan wystraszyć, Cresk — Sar? — spytał O’Mara, płynąc w kierunku wyjścia.
— No trudno. Ale i tak przygotuję wszystko na wypadek, gdyby pańskie rozmowy nic nie dały. Siostro, proszę wezwać natychmiast czteroosobowy zespół transportowy w ciężkich kombinezonach. Niech zabiorą też pistolety z ładunkami usypiającymi i kaftan dla w pełni świadomego i nieskorego do współpracy AUGL — a…
Nim Cresk — Sar skończył wydawać dyspozycje, Cha popłynęła w ślad za naczelnym psychologiem.
Czas dłużył im się, gdy unosili się w milczeniu pośrodku basenu obserwowani przez milczącego i skrytego w oderwanej roślinności pacjenta. O’Mara uznał, że nie powinni robić nic, co jeden szesnaście mógłby uznać za atak, tylko czekać cierpliwie na jego ruch. Cha pomyślała, że Ziemianin ma najpewniej rację, ale i tak zrobiło jej się dziwnie gorąco, chociaż woda wkoło nie była wcale przesadnie ciepła. Oblewając się potem, uznała, że chyba jeszcze nie w pełni gotowa jest na koniec żywota.
Drgnęła nagle, usłyszawszy w słuchawkach głos starszego lekarza.
— Jest już zespół od przeprowadzki — powiedział cicho Cresk — Sar. — Na razie nic się nie dzieje. Mogę ich wysłać, aby zajęli się przenoszeniem pozostałych pacjentów do sali operacyjnej? Będzie tam im ciasno, ale da się wznowić ich leczenie, a wy będziecie mieli szesnastkę dla siebie.
— Czy to pilne? — szepnął O’Mara.
— Nie — odezwała się Cha, zanim starszy lekarz zdążył oddać głos siostrze przełożonej. — Chodzi tylko o rutynową obserwację, zmianę opatrunków i podawanie leków wspomagających. Nic szczególnie ważnego.
— Dziękuję, stażystko — powiedziała Hredlichli tonem równie ostrym jak atmosfera, którą oddychała. — Nie pracuję tu zbyt długo, majorze O’Mara, ale mam wrażenie, że ten pacjent mi ufa. Chciałabym do was dołączyć.
— Nie. W obu przypadkach — rzekł zdecydowanie psycholog. — Nie chcę płoszyć naszego przyjaciela zbyt wielkim ruchem. Siostro, gdyby twój skafander został uszkodzony, znalazłabyś się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, wiesz przecież. My co najwyżej utoniemy, nikogo nie zatruwając… Aha…
Pacjent nadal milczał, ale wreszcie się ruszył. Płynął w ich stronę niczym gigantyczna torpeda. Tyle że torpedy nie mają otwartej paszczy.
Czym prędzej popłynęli w przeciwne strony, aby z jednego stać się dwoma celami, co teoretycznie powinno dać któremuś z nich szansę na ratunek. Jednak był to tylko środek ostrożności. O’Mara nie sądził, aby nieśmiały zwykle, uległy i bojaźliwy AUGL mógł naprawdę zaatakować.
Tym razem miał rację.
Wielka paszcza zamknęła się, zanim jeszcze Chalderczyk przepłynął przez miejsce, gdzie przed chwilą byli. Zawrócił ponad nimi, zanurkował i zaczął opływać ich ciasnymi kręgami. Przez coraz silniejsze turbulencje czuli się, jakby ciśnięto ich w środek wielkiego wiru. Cha nie wiedziała, czy miota nimi w pionie czy w poziomie, czuła tylko, że pacjent musi być naprawdę blisko, gdyż dochodziły do niej fale uderzeniowe towarzyszące zamykaniu paszczy. Nigdy jeszcze nie była równie bezradna i przelękniona.
— Przestań, Muromeshomon! — zawołała w końcu. — Chcemy ci pomóc. Co ty wyrabiasz?
Chalderczyk zwolnił, ale nie przestał krążyć.
— Nie możesz mi pomóc — rzekł po chwili. — Sama powiedziałaś, że nie masz wystarczających kwalifikacji. Nikt tu nie może mi pomóc. Nie chcę was skrzywdzić, nikogo nie chcę skrzywdzić, ale boję się. Cierpię. Czasami jednak chciałbym wszystkich… Trzymajcie się ode mnie z daleka, żebym nie zrobił wam krzywdy.
Zaszumiało i pacjent trącił ogonem zbiorniki powietrza Sommaradvanki. Stażystka znowu zaczęła się obracać. O’Mara chwycił ją za jedną ze środkowych kończyn i zatrzymał. Zobaczyła, że Chalderczyk wrócił do swojego ciemnego kąta i obserwuje ich.
— Nic ci nie jest? — spytał psycholog, rozluźniając chwyt. — Skafander cały?