Выбрать главу

— Tak. Szybko odpłynął. Jestem pewna, że potrącił mnie przypadkiem.

O’Mara nie odpowiedział od razu.

— Zawołałaś go po imieniu. Znam jego imię, bo jest w aktach na wypadek, gdyby trzeba było zawiadomić krewnych, ale nie użyłbym go poza szczególnymi sytuacjami, a i wtedy tylko za pozwoleniem. Ty jednak nie dość, że sama je poznałaś, to jeszcze wypowiedziałaś je całkiem beztrosko, zupełnie jakby chodziło o Cresk — Sara, Hredlichli czy o mnie. Nie wolno ci…

— Sam mi je wyjawił — przerwała mu Cha. — Przedstawiliśmy się sobie podczas dyskusji, która wynikła, gdy wyraziłam kilka krytycznych uwag o jego leczeniu.

— Podczas dyskusji… — mruknął zdumiony O’Mara i dodał jeszcze coś niezrozumiałego. — Co dokładnie mu powiedziałaś?

Cha Thrat zawahała się. AUGL znowu płynął w ich stronę, tym razem jednak powoli. Zatrzymał się w połowie drogi i naprężywszy macki, najpewniej łowił czujnie każde słowo.

— Chociaż nie, nie mów — rzucił ze złością O’Mara. — Sam powiem ci najpierw, co wiem o pacjencie, a potem spróbujesz mnie dokształcić. W ten sposób unikniemy powtórek i oszczędzimy czas. Nie wiem, ile go nam jeszcze daruje, ale pewnie niewiele, więc postaram się pospieszyć…

Pacjent jeden szesnaście przebywał w Szpitalu dłużej niż spora część personelu. Jego obraz kliniczny wciąż pozostawał dość tajemniczy. Badało go paru najlepszych Diagnostyków i owszem, znaleźli ślady napięć w niektórych obszarach pancerza, co mogło być dokuczliwe, jako że istota należała do zewnątrzszkieletowych, z drugiej strony stwierdzono też jednak spore rozleniwienie i skłonność do obżarstwa. Ostateczna diagnoza brzmiała: nieuleczalna hipochondria.

Stan Chalderczyka pogarszał się zawsze znacznie, gdy poruszano przy nim temat powrotu do domu, uznano go więc w końcu za „wiecznego pacjenta”. Jemu ten status nie wadził. Nieustannie odwiedzali go zarówno lekarze, jak i psychologowie, szkolili się °a nim interniści i cały chyba personel pielęgniarski. Był regularnie ostukiwany, osłuchiwany i kłuty przez kolejne grupy stażystów i mimo niewprawności badających bardzo mu się to podobało. Wykładowcy zresztą również cieszyli się, że mają kogoś takiego pod ręką.

— Od dawna nikt nie wspomina już o odesłaniu go na rodzinną planetę — stwierdził O’Mara. — Czy ty…?

— Owszem — powiedziała Cha Thrat. O’Mara znowu mruknął coś niezrozumiale.

— To wyjaśnia, dlaczego siostry ignorowały go, zajmując się innymi pacjentami, i potwierdza moją diagnozę, że chodzi o jakąś chorobę władców — dodała szybko.

— Na razie tylko słuchaj! — polecił ostro psycholog. Pacjent podpłynął nieco bliżej. — Staraliśmy się dotrzeć do przyczyn hipochondrii szesnastki, ale ponieważ nikt nie oczekiwał, że rozwiążemy jej problemy, pozostają one nierozwiązane. To brzmi jak wymówka i zaiste nią jest. Musisz jednak zrozumieć, że Szpital nie jest i nigdy nie będzie zakładem psychiatrycznym. Potrafisz sobie wyobrazić podobne miejsce, w którym sam widok części istot może wywołać koszmary, pełne stworzeń cierpiących na zaburzenia osobowości? Ile według ciebie byłoby problemów z leczeniem i kontrolowaniem takich pacjentów? I bez nich nie jest łatwo zadbać o kondycję psychiczną personelu. Nawet bowiem tak łagodny przypadek jak ten tutaj stwarza mnóstwo trudności. Gdy któryś z chorych zaczyna wykazywać objawy niezrównoważenia, zostaje poddany obserwacji, jeśli trzeba, ogranicza mu się możliwość poruszania, a następnie, kiedy tylko jest to możliwe, przekazuje pod opiekę jego pobratymców.

— Rozumiem — pozwiedzała Cha. — To usprawiedliwia wasze postępowanie.

Psycholog poczerwieniał na twarzy.

— Słuchaj uważnie, bo to istotne. Chalderczycy to jedna z niewielu inteligentnych ras, które używają swoich imion wyłącznie w kontaktach z partnerami, najbliższą rodziną i najważniejszymi przyjaciółmi. Ty jednak, istota innego gatunku, usłyszałaś to imię i nawet wymówiłaś je głośno. Byłaś świadoma wagi tego gestu? Wiesz, że oznacza on, iż wszystko, co powiedziałaś albo obiecałaś pacjentowi, jest bezwarunkowo wiążące, tak jakby to było ślubowanie przed najwyższą możliwą, realną czy metafizyczną instancją? Rozumiesz już, jakie to ma znaczenie? — spytał cicho, ale z wyraźnym niepokojem O’Mara. — Dlaczego zdradził ci swoje imię? Co dokładnie zaszło między wami?

Cha przez chwilę nie odzywała się, gdyż pacjent znowu zbliżył się tak bardzo, że mogła mu dokładnie policzyć zęby w otwartej paszczy. We wszystkich sześciu rzędach. Całkiem bezwiednie zaczęła się zastanawiać nad czynnikami ewolucyjnymi, które spowodowały, że górne trzy rzędy były dłuższe niż dolne. Potem paszcza zamknęła się z trzaskiem, a Cha pomyślała, jaki rozległby się odgłos, gdyby znalazła się przypadkiem na drodze tych zębisk.

— Zasnęłaś? — rzucił O’Mara.

— Nie — odparła, nie pojmując, jak inteligentna istota mogła zadać równie bezsensowne pytanie. — Zaczęliśmy rozmawiać, bo czuł się samotny i nieszczęśliwy, a inne pielęgniarki były zajęte. Opowiedziałam mu o Sommaradvie i okolicznościach, które przywiodły mnie do Szpitala, oraz o części moich przyszłych obowiązków, jeśli zostanę przyjęta do pracy tutaj. Nazwał mnie dzielną i zaradną, inną całkiem niż on, chory, stary i coraz bardziej zalękniony. Powiedział, że wiele razy śnił o swobodnym pływaniu w ciepłym oceanie Chalderescola, tak odmiennym od tego aseptycznego środowiska ze sztuczną roślinnością. Chętnie porozmawiałby 0 tym z innymi pacjentami AUGL, ale większość z nich czas po operacji spędzała pod wpływem środków uspokajających. Nawiązywał kontakt z uprzejmym ogólnie personelem, ale zdarzało się to o wiele za rzadko. Powiedział też, że nigdy nie spróbowałby uciec ze Szpitala, bo jest zbyt stary, zbyt chory i zbyt mało pewny siebie.

— Uciec? — spytał O’Mara. — Jeśli nasz stały pacjent zaczął traktować Szpital jak więzienie, jest to w zasadzie całkiem zdrowy objaw. Ale słucham, co jeszcze powiedział?

— Rozmawialiśmy na różne tematy. Mówiliśmy o naszych światach, o pracy, przeszłości, przyjaciołach, rodzinach, poglądach…

— Tak, tak — przerwał jej niecierpliwie psycholog, zerkając na przysuwającego się znowu pacjenta. — To mnie nie interesuje. Co twoim zdaniem mogło spowodować jego obecny stan?

Cha postarała się znaleźć słowa, które najprecyzyjniej i przy tym zwięźle opisałyby sytuację.

— Opowiedział mi o wypadku w przestrzeni i obrażeniach, które wtedy odniósł. To one sprawiły, że się tu znalazł, przypominają o sobie do dziś nieregularnymi atakami bólu. Czuje się głęboko nieszczęśliwy i nie znajduje zadowolenia w obecnej egzystencji. Nie potrafiłam ustalić jego statusu na Chalderescolu, ale sądząc z opisu pracy, jaką wykonywał, skłonna byłam uznać, że należał do górnej warstwy wojowników, jeśli nie był nawet władcą. Znaliśmy już wtedy swoje imiona, zdecydowałam się więc powiedzieć, że jego kuracja ma raczej charakter zachowawczy i że leczony jest na niewłaściwą chorobę. Rzeczywiste schorzenie nie było mi obce, lecz nie mogłam go zwalczać, znałam za to na Sommaradvie magów zdolnych to uczynić. Kilka razy wspomniałam, że wobec powyższego o wiele lepiej by się poczuł, gdyby wrócił do domu.

Pacjent znajdował się teraz bardzo blisko. Poruszał wielką paszczą, jakby coś żuł, a słychać było przy tym budzące grozę i zarazem litość zgrzytanie zębów.

— Kontynuuj — szepnął O’Mara. — Ale uważaj, co mówisz.

— Niewiele jest już do opowiedzenia. Gdy widzieliśmy się ostatni raz, powiedziałam, że nie będzie mnie, bo dostałam dwa wolne dni. On chciał rozmawiać tylko o magach i pytał, czy mogliby wyleczyć go z lęków i nieustannych nawrotów bólu. Poprosił mnie jak przyjaciela, abym się tym zajęła albo posłała po swojego rodaka zdolnego mu pomóc. Odparłam, że jakkolwiek znam trochę zaklęcia magów, to jednak nie dość, aby ryzykować podobną kurację, nie zajmuję też odpowiednio wysokiej pozycji, żeby móc wezwać maga do Szpitala.