— Nie — sprzeciwił się kapitan. — Przykro mi, ale żadne z tych stworzeń nie opuści statku.
Wywiązała się sprzeczka, która znowu przeładowała obwody autotranslatora, nie mogła im więc odpowiedzieć. Nadal jednak słyszała to i owo, szczególnie gdy Fletcher odzywał się swoim głosem władcy.
Kapitan przypominał im obowiązujące w takich przypadkach reguły ścisłej kwarantanny i co chwila wzywał Priliclę, aby ten potwierdził jego słowa. Dowodził, że napotkali nową formę życia, istotę wchłaniającą pamięć, inteligencję i osobowość ofiary, a zostawiającą tylko pustą skorupę, bezrozumne zwierzę. Co więcej, sądząc po zachowaniu Cha, był to pasożyt zdolny do szybkiej adaptacji i przejmowania kontroli nawet nad nie znanymi sobie organizmami.
Po paru chwilach nikt już nie próbował mu przerywać.
— To znaczy, że nie jest to organizm z planety FGHJ. Mógł się dostać na pokład wszędzie po drodze i potrafi obezwładnić każdą inteligentną rasę Federacji! Nie wiem, co nim kieruje ani dlaczego wysysa rozum swoich ofiar, zamiast żywić się ich ciałem, i nie chcę nawet o tym myśleć. Ani o tym, jak czy w jakim tempie potrafi się rozmnażać. W tamtym pomieszczeniu znajdują się tych istot dziesiątki, a przy tym są one na tyle małe, że mogą się ukryć w dowolnym zakamarku statku. Dopóki nie dotrze do nas odpowiednio chroniony i wyposażony zespół dekontaminacyjny, muszę zamknąć szczelnie rękaw i pilnować, żeby nikt go nie otworzył. To coś całkiem nowego, co wymyka się naszemu doświadczeniu. Możliwe, że Szpital zaleci nawet zniszczenie całego statku razem z zawartością. Jeśli pomyślicie chwilę — dodał wyraźnie przygnębiony — sami zrozumiecie, że nie możemy ryzykować przeniesienia tej formy życia na nasz statek ani tym bardziej do Szpitala.
Zapadła dłuższa cisza. Załoga trawiła słowa kapitana, Cha zaś zastanawiała się nad dziwnym zdarzeniem, które stało się jej udziałem. Czuła, że to jeszcze nie koniec…
Próbując pomóc Khone’owi, doświadczyła połączenia, podczas którego obca osobowość najechała w pewien sposób jej umysł, ale go nie opanowała. Przeżyła wstrząs tym głębszy, że Gogleskanin przekazał jej także myśli i wspomnienia osoby trzeciej, z którą połączył się wcześniej. Jednak teraz było całkiem inaczej. Jestestwo, które nawiązało z nią kontakt, było łagodne i wspierało ją, a całe zjawisko wydawało się niemal przyjemne, jak coś, na co czeka się z utęsknieniem całe życie. Podobnie jak ona wcześniej, obcy wydawał się mocno zmieszany i zaskoczony zawartością jej umysłu, który tylko w części był sommaradvański, a poza tym w jakiś sposób również gogleskański i ludzki. Przez to właśnie miał kłopoty z kontrolowaniem jej ciała. Nadal jeszcze nie była pewna intencji tej istoty, ale wiedziała, że na pewno wciąż jest sobą i że z każdą sekundą dowiaduje się coraz więcej o dziwnym stworzeniu.
W końcu Murchison przerwała ciszę.
— Mamy ciężkie skafandry i palniki. Sami możemy wyczyścić to pomieszczenie i spalić wszystkie pasożyty łącznie z tym, którzy uczepił się karku Cha, a potem zabrać Sommaradvankę tutaj, na leczenie. O ile coś jeszcze z niej zostało. Ekipa ze Szpitala dokończy potem robotę…
— Nie — zaprotestował kapitan. — Jeśli ktokolwiek z was pójdzie na tamten statek, nie będzie już mógł wrócić.
Cha Thrat nie chciała włączać się do rozmowy, gdyż musiałaby wówczas oderwać się od tego, co zajmowało ją najbardziej: wsłuchiwania się w obcą istotę. Zamiast tego pomachała środkowymi kończynami, dając Znak Oczekiwania. Poniewczasie pojęła, że nie mogli go zrozumieć, i uniosła jedną mackę w ludzkim odpowiedniku tego gestu.
— Przyznaję, że się gubię — powiedział nagle Prilicla. — Przyjaciółka Cha nie czuje bólu ani nie cierpi z powodu stresu, Bardzo czegoś chce, ale emanacja charakterystyczna jest dla kogoś, kto pragnie zachować spokój i kontrolę nad emocjami.
— Ale jaką kontrolę? — odezwała się Murchison. — Popatrzcie na jej ręce. Zapominacie, że to już nie są jej odczucia ani emocje…
— Przyjaciółko Murchison, nie ty jesteś tutaj empatą — upomniał ją jak najłagodniej Prilicla. — Przyjaciółko Cha, spróbuj się odezwać. Czego od nas chcesz?
Najchętniej powiedziałaby im, aby przestali gadać i zostawili ją w spokoju, ale bardzo potrzebowała ich pomocy, a taka odpowiedź wywołałaby zaraz lawinę pytań i niepotrzebne zamieszanie. W głowie szalał jej huragan myśli i wspomnień. Nowy mieszkaniec zachowywał się jak intruz zagubiony w nie znanym sobie, wielkim i bogato umeblowanym, ale kiepsko oświetlonym domu. Co rusz wpadał na jakiś sprzęt. Niektóre badał dokładnie, od innych czym prędzej się odsuwał. To nie był dobry czas, aby zostawiać Cha Thrat samą.
Jednak gdyby odpowiedziała na kilka ich pytań, przynajmniej na tyle, aby ucichli i zrobili to, czego chce… Tak, to powinno być dobre rozwiązanie.
— Nic mi nie grozi — stwierdziła z wahaniem. — Nic mi nie jest. Mogę w dowolnej chwili odzyskać kontrolę nad swoim ciałem i umysłem, ale postanowiłam na razie tego nie robić, żeby nie ryzykować zerwania kontaktu na zbyt długo. Zależy mi, aby jak najszybciej dołączyli do mnie starszy lekarz Prilicla i patolog Murchison. FGHJ nie są już ważni. Nie trzeba już szukać anestetyku ani dalszych rozbitków, ponieważ…
— Nie! — Fletcher przerwał jej z taką pasją, jakby zaraz coś miało go trafić. — To są inteligentne pasożyty. Słyszycie, jak próbują przekonać was jej ustami, żebyście do niej poszli? Nie wątpię, że gdy was opanują, znajdziecie jeszcze lepsze argumenty, żeby i reszta do was dołączyła albo żebyśmy was wpuścili na Rhabwara, aż wszyscy podzielimy los FGHJ. Nie, nie będzie kolejnych ofiar.
Cha starała się go nie słuchać, zbyt wiele myśli bowiem niepokoiło obcego i nie pozwalało na swobodną komunikację. Bardzo ostrożnie uniosła środkową tylną kończynę i wskazała dysk dużym palcem.
— To jest rozbitek — powiedziała. — Jedyny ocalały.
Nagle poczuła, jak obcy zaczyna emanować radością, jakby choć trocheja wreszcie zrozumiał. Niespodziewanie odkryła, że może już mówić bez obawy, że kontakt się urwie, a obcy osłabnie, może nawet umrze przyczepiony do niej.
— Jest bardzo chory — podjęła. — Może jednak na krótko zachować przytomność i zdolność ruchu. Tak właśnie ożył, gdy tu weszłam, i podjął ostatnią, desperacką próbę uzyskania pomocy dla swoich przyjaciół i ich gospodarzy. Pierwsze, nieporadne wysiłki spowodowały moje drgawki, ale to już minęło. A w ciągu kilku ostatnich minut pojął, że tylko on ocalał.
Nikt, nawet kapitan, nie próbował już jej przerywać.
— Potrzebuję Prilicli, aby zbadał jego stan z niewielkiej odległości, i Murchison, aby obejrzała martwych i odkryła, co ich zabiło. To pozwoliłoby znaleźć lekarstwo, zanim stan tego ostatniego pogorszy się tak bardzo, że nie będzie już dla niego ratunku.
— Nie — powtórzył Fletcher. — To ładna opowieść, ciekawa na pewno dla wszystkich znawców ksenomedycyny, ale może też być podstępem obliczonym na zyskanie kontroli nad kolejnymi naszymi ludźmi. Przykro mi, ale nie możemy ryzykować.
— Przyjaciel Fletcher ma sporo racji — powiedział Prilicla. — Sama wiesz, że trudno się z nim nie zgodzić, bo na własne oczy widziałaś stan, w jakim znaleźli się FGHJ po tym, jak pasożyty ich opuściły. Przykro mi, przyjaciółko Cha, ale też muszę odmówić.
Sommaradvanka zamilkła na chwilę, szukając czegoś, co by ich przekonało. Nie przypuszczała, że mały empata zdobędzie się na taką stanowczość.
— Fizycznie te stworzenia są dość nieporadne i bez trudu mogłabym zdjąć obcego, aby udowodnić, że nade mną nie panuje, ale to by go zapewne zabiło — powiedziała w końcu. — Niemniej, jeśli zademonstruję koordynację ruchową, wychodząc stąd i schodząc cztery poziomy niżej, gdzie znajdę się wystarczająco daleko od wpływu FGHJ, to czy Prilicla skłonny będzie sprawdzić, z kim mamy do czynienia? Przekona się wtedy, że to inteligentna i cywilizowana istota, a nie drapieżnik, i że niepotrzebnie tak panicznie się go boicie.