— Cztery poziomy niżej to będzie tuż obok rękawa… — zaczął kapitan, ale Prilicla mu przerwał.
— Owszem, mogę wyczuć różnicę, przyjaciółko Cha. Wystarczy, jeśli będę dość blisko. Spotkam się tam z tobą.
Znowu zapiszczało w słuchawkach, a po paru chwilach dał się słyszeć głos Prilicli.
— Przyjacielu Fletcher, jako starszy lekarz ponoszę odpowiedzialność za sprawdzenie, czy istota uczepiona karku Cha Thrat nie jest jednak pacjentem. Niemniej, ponieważ należę do rasy, która słynie w całej Federacji z ostrożności i braku odwagi, zachowam wszystkie możliwe środki bezpieczeństwa. Cha, nakieruj kamerę na drzwi. Jeśli którakolwiek z tych istot spróbuje przemknąć się za tobą, wracam zaraz na Rhabwara i zamykam rękaw. Czy to jasne?
— Tak.
— Jeśli w trakcie spotkania zdarzy się cokolwiek podejrzanego, nawet gdybym uniknął opanowania i nadal wydawał się sobą, Fletcher zamknie rękaw i obłoży statek kwarantanną. Potrzebujemy jak najwięcej danych o tej formie życia, opowiadaj więc, proszę. Nagrywamy wszystko. Ja tymczasem idę już do śluzy.
— A ja z tobą — powiedziała Murchison. — Przy założeniu że to jedyny ocalony, a zarazem całkiem nowa inteligentna rasa i być może przyszły członek Federacji, Thorny przejdzie po mnie wszystkimi sześcioma nogami, jeśli pozwolę tej istocie umrzeć. Danalta i Naydrad zostaną tutaj i będą obserwować rozwój wydarzeń na ekranie. Być może będziemy potrzebowali specjalnego sprzętu. A na wypadek gdyby okazało się, że to maleństwo nie jest tak przyjazne, jak zapewnia nas Cha Thrat, dodam też do torby ciężki palnik, aby bronić twoich tyłów.
— Dziękuję, przyjaciółko Murchison, ale nie.
— Ależ tak, starszy lekarzu. Z cały szacunkiem. Jesteś wyższy rangą, ale nie masz dość muskułów, aby mnie zatrzymać.
— Jeśli chcesz wyczuć jakieś emocje, pospiesz się. Pacjent słabnie i naprawdę pilnie potrzebuje pomocy — odezwała się zniecierpliwiona Cha.
Fletcher sprzeciwił się zaraz nieuprawnionemu, jego zdaniem, użyciu słowa „pacjent”, ale Cha Thrat zignorowała jego uwagę i, jak umiała najlepiej, zaczęła przedstawiać to, co obcy z takim wysiłkiem jej przekazał: historię tego konkretnego osobnika i całego jego gatunku.
Przybył z planety, którą niemal wszystkie gatunki uznałyby za piękną. Była na tyle spokojna, że większość zwierząt nie musiała na niej walczyć o przetrwanie i z tego powodu nie wytworzyła inteligencji. Jednak od najdawniejszych czasów, gdy życie rozwijało się tam jeszcze tylko w oceanie, różne gatunki nauczyły się wiązać z innymi, tworząc związki symbiotyczne, w których gospodarz był kierowany ku lepszym źródłom pożywienia, a w zamian zapewniał słabemu i względnie małemu pasożytowi ochronę oraz transport ku miejscom, gdzie i dla niego dawało się znaleźć coś do jedzenia. Praktyka ta przetrwała wyjście na ląd i powstanie nowych gatunków, a w końcu pasożyty wyewoluowały w nader inteligentny gatunek.
Najwcześniejsze zapiski wspominały o daremnych próbach rozbudzenia rozumu także w różnych gatunkach nosicieli. Pochodzące z tej samej planety FGHJ były za sprawą swej zdolności do pracy wynoszone w różnych materiałach ponad wszystkie inne.
Nadal jednak musiały być cały czas kierowane przez pasożyta, co wielu nie satysfakcjonowało. Coraz częściej pojawiały się zatem głosy, aby znaleźć wreszcie takiego nosiciela, który będzie partnerem, istotą zdolną do debat i podsuwania nowych idei, a nie organicznym narzędziem, które tylko widzi, słyszy i umie wykonywać rozkazy.
Z pomocą takich właśnie „narzędzi” zbudowali miasta, fabryki i statki, na których opłynęli swój świat, następnie wzlecieli w powietrze, a ostatecznie wyruszyli w pustkę międzygwiezdną. Jednak miasta, tak jak statki kosmiczne, chociaż funkcjonalne, pozbawione były uroku, gdyż powstały dla istot nie znających poczucia piękna, istot, które ceniły tylko wygodę i do życia potrzebowały wyłącznie żywności, ciepła oraz regularnych kontaktów seksualnych. Były wystarczająco cennymi narzędziami, aby o nie dbać, i wiele spośród nich darzono miłością podobną do tej, którą ludzie obdarzają ulubionego domowego zwierzaka.
Pasożyty też miały swoje potrzeby, te jednak pod żadnym względem nie przypominały zwierzęcych potrzeb nosicieli. Zdrowie psychiczne pasożytów wymagało wręcz, aby czasem porzucali swoje miejsce i wiedli własne życie. Zwykle działo się to w nocy, kiedy narzędzia nie były potrzebne i można było wieść je bezpiecznie w jakimś miejscu. W ten sposób pośród brzydoty miast powstały małe oazy piękna i cywilizacji, w których zakładano rodziny i dystansowano się od wszystkiego, co było właściwe nosicielom.
Od dawna znano zasadę, że żadna istota ani kultura nie uniknie stagnacji, jeśli nie będzie wychodzić poza swój krąg rodzinny, swoją grupę plemienną czy poza swój świat. W poszukiwaniu innych istot inteligentnych, podobnych albo i niepodobnych do nich, symbionci odwiedzili planety krążące wokół wielu obcych słońc, założyli nawet małe kolonie, ale nigdzie nie odkryli rozumu. Zawsze trafiali tylko na zwierzęta, które stawały się ich nowymi nosicielami.
Ponieważ nie cierpieli, gdy dotykały ich kończyny zwierząt, nauki medyczne rozwinęli niemal tylko o tyle, o ile dotyczyły schorzeń nosicieli. Nie znali chirurgii. Skutek był taki, że gdy któryś z nosicieli zaczynał chorować, to — nawet jeśli nie było to nic poważnego — jego pasożyt nierzadko umierał.
Cha Thrat przerwała na chwilę i uniosła jedną z górnych kończyn, aby podtrzymać pasożyta. Czuła, jak wyrostki osłabionego stworzenia wysuwają się z wolna. Słyszała już nadchodzących niższym pokładem Priliclę i Murchison.
— To właśnie stało się na ich statku — podjęła wątek. — Nosiciele złapali jakąś mało groźną, osłabiającą ich infekcję, ale po okresie gorączkowania wyzdrowieli. Pasożyty zaś, poza tym jednym, zginęły. Zanim jednak wróciły do własnych kwater, aby tam odejść, umieściły swoje narzędzia w miejscach, gdzie był dostęp do żywności i gdzie zwierzęta te nie powinny zrobić sobie krzywdy. Mieli nadzieję, że pomoc nadejdzie w porę, aby je uratować. Ten, który okazał się częściowo odporny na chorobę, zadbał, aby ratownicy nie mieli kłopotu z wejściem na statek, wystrzelił boję i wrócił do gniazda pocieszać umierających przyjaciół. Jednak wysiłek ten nazbyt wyczerpał jego nosiciela, ulubionego mimo podeszłego wieku FGHJ — a, i stworzenie umarło w gnieździe na zawał serca. Tymczasem sygnał boi alarmowej zwabił nie ich bratni statek, tylko Rhabwara — dodała na koniec. — Resztę zaś znamy.
Prilicla nic nie powiedział, a Murchison przesunęła się w bok. W ręku trzymała cienki palnik wycelowany w kark Sommaradvanki.
— Muszę jeszcze sprawdzić go skanerem, ale powiedziałabym, że to typ DTRC — odezwała się nieco nerwowo patolog. — Bardzo podobny do symbiontów DTSB, które FGLI noszą do pomocy w mikrochirurgii. W tamtych przypadkach to pasożyty służą kończynami, a Tralthańczycy mózgami, chociaż niektóre pielęgniarki twierdzą, że jest odwrotnie…
— Próbowałam oswoić go z moimi narządami mowy, aby mógł zwracać się do was bezpośrednio — powiedziała Cha. — Jest jednak na to za słaby i ledwie zachowuje przytomność, muszę więc być jego rzecznikiem. Wie już ode mnie, kim jesteście. On nazywa się Crelyarrel z trzeciej grupy Trennchi, sto siedemdziesiątej grupy Yau, czterysta ósmej podgrupy wielkiej Yilla z Rhiimów. Nie potrafię opisać dokładnie, co czuje, ale cieszy się bardzo, że Rhiimowie nie są jednak jedynym inteligentnym gatunkiem w Galaktyce, i żałuje tylko, że przyjdzie mu umrzeć z tą wiedzą. Przeprasza też za niepokój i obawy, które wzbudził…