Выбрать главу

— Sam też znikałeś — przypomniałem mu.

— Rzadko. Na przykład kiedy napadło mnie kilku dryblasów ze szkoły. Musiałem się cofać w czasie kilkakrotnie, aż w sumie przeważyliśmy ich liczebnie.

— Nic dziwnego, że rozwijałeś się w takim tempie… Kiedy dowiedziałeś się, że ojciec idzie na wojnę, to chciałeś się upewnić, czy nic mu nie będzie, prawda?

— Tak. — Jack posmutniał. — Przeskakiwałem do przodu i co jakiś czas sprawdzałem, czy wszystko jest w porządku. Wreszcie dostrzegłem przez okno, jak mama płacze. Wtedy cofałem się, aż udało mi się przeczytać ten telegram. Boże! Potem przez długi czas bałem się podróżować. Nie sądziłem, że kiedykolwiek jeszcze się odważę.

Na długą chwilę zapadła cisza.

— A kiedy ostatnio spotkałeś tego wujka? — spytałem ostrożnie.

— W 1969. A poprzednio tuż zanim dowiedziałem się o ojcu. Wtedy wujek Jack był szczególnie dla mnie miły. Poszliśmy do starego cyrku, gdzieś w dziewiętnastym wieku. Dziwiłem się, dlaczego on jest taki smutny i dlaczego w kółko od nowa tłumaczy mi potrzebę zachowania wszystkiego w tajemnicy. Teraz już wiem.

— Wiesz, kto to jest?

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

— A jak myślisz?

* * *

Podjął opowieść po dłuższej chwili.

— Znowu zacząłem podróżować w zeszłym roku. Musiałem znaleźć jakieś schronienie od… tego wszystkiego… no wiesz… co się działo na farmie. Najpierw zrobiłem kilka skoków w przeszłość. Nawet nie masz pojęcia, jak tu było pięknie przed pojawieniem się osadników. A Indianie… cóż, mam pośród nich wielu przyjaciół. Znam zaledwie kilka słów w ich języku, ale są bardzo gościnni. A ich dziewczyny są zawsze gotowe, chętne i pomysłowe.

Nie mogłem powstrzymać śmiechu.

— Sven Młodszy ciągle ci zarzuca, że nie chodzisz na randki.

— Możesz się domyślić, jak te podróże mnie uspokajają. — Uśmiechnął się znacząco. — Ale pewnie rozumiesz, jak trudno mi jest w domu — przynajmniej w tym miejscu, które Birkelund nazywa domem. Czuję się tam głupio. Po prostu się duszę. Nawet poza domem. No bo na przykład po jakiego diabła chodzę do liceum? Jestem już przecież dorosły, widziałem mnóstwo cudów, a tam muszę wysłuchiwać głupich pogaduszek nastolatków i sztywnych nauczycieli.

— Chciałeś uciec od tych awantur w przyszłość?

— Właśnie. Byłem wściekły. Miałem nadzieję znaleźć grób Svena Birkelunda. Wydawało mi się, że dwadzieścia lat wystarczy. Na wszelki wypadek zatrzymałem się w 1969 roku, żeby się trochę oswoić… Dom wciąż istniał… istnieje… będzie istniał…

— A Sven?

— Chyba wciąż żyje. — Jego głos stwardniał. — Aż tak mi nie zależało, żeby to sprawdzać. Za dwa lata mama się z nim rozwiedzie.

— I…?

— Zabierze dziewczynki. Obie. I wróci do Massachusetts. Jej trzecie małżeństwo będzie udane. Nie ma co jej dokładać zmartwień teraz. Dlatego wróciłem. Odczekałem miesiąc, by pokazać Birkelundowi, że mogę zniknąć naprawdę. Nie chciałem mamy martwić bardziej, niż musiałem.

Dostrzegłem u niego te same objawy, jakie występują u ludzi, których bliscy ciężko chorują lub są umierający. Szybko więc zmieniłem temat.

— A ten wujek Jack, czyli ty sam. Spotkałeś go?

— Tak. — Wyraźnie ucieszył się ze zmiany tematu. — Czekał na mnie w 1969 roku. W lesie, w środku nocy, bo nie chciałem, żeby mnie ktoś przypadkiem zobaczył. — Lasek był niewielki i rósł na środku pola kukurydzy. Wuj Jack zarezerwował podwójny pokój w motelu. Tym, który wybudują po zabudowaniu łuku rzeki. Tam spędziłem kilka dni. Opowiedział mi o mamie i zachęcił do grzebania w starych gazetach w bibliotece. Pokazał kilka listów, które ostatnio napisała do niego… Czyli do mnie. Potem dał mi tysiąc dolarów i powiedział, żebym trochę pozwiedzał kraj. Doktorze! Żebyś wiedział, jak się zmienią ceny za dwadzieścia lat!

— Z czasopism wynikało, że Berkeley jest wciąż… ech, to taki idiom z przyszłości. San Francisco wciąż leżało nad zatoką, więc pojechałem tam. Zawsze chciałem je zwiedzić.

— A Berkeley? — Przypomniałem sobie swoje czasy na uczelni.

Opowiedział mi, jak potrafił. Jednak żadne słowa z 1951 roku nie były w stanie oddać realnego świata lat siedemdziesiątych, które potem sam przeżywałem. Telegraph Avenue[4] w latach siedemdziesiątych stanowiła feerię dzikich, zabawnych, przerażających, groteskowych zjawisk atakujących umysł i zdrowy rozsądek przechodniów.

— Nie miałeś kłopotów z policją? — spytałem, pamiętając własny pobyt w tym statecznym przybytku.

— Nie. Zatrzymałem się w roku 1966 i zgłosiłem do wojska pod fałszywym nazwiskiem. Dostałem specjalną legitymację stwierdzającą, że ukończyłem dwadzieścia jeden lat… Zaczepiali mnie bezdomni. Przyłączyłem się do nich na trochę i poznałem ich punkt widzenia. Potem kilka miesięcy spędziłem z radykałami. Żyłem z doraźnej pracy za wyżywienie, brałem dział w demonstracjach. Mieszkałem byle gdzie, w towarzystwie brudnych dziewczyn. I tyle.

— To, co tu piszesz, nie świadczy o wielkim zachwycie tymi ludźmi — zauważyłem.

— Niezbyt. Wujek Jack chyba chciał, żebym sam poznał, jak to jest żyć, odrzucając cywilizację. Ale przynajmniej się zmieniłem.

— Mhm. Rzekłbym, że całkowicie. Wróciłeś do źródeł. Co się stało?

— Wybrałem się w daleką przyszłość.

— I…?

— Doktorze — powiedział z dziwną powagą w głosie — uważaj się za szczęściarza, że zdążyłeś się spokojnie zestarzeć.

— Czyli umrę? — Serce zabiło mi mocniej.

— W chwili, kiedy nastąpi całkowite załamanie i krach, z całą pewnością. Nie sprawdzałem tego. Wiem jedynie, że w 1970 roku wciąż żyjesz i cieszysz się zdrowiem.

Zdziwiłem się wtedy, że mówiąc te słowa, nie uśmiechał się, jak powinien to zrobić, przekazując dobrą w końcu nowinę. Dzisiaj już wiem. Nie wspomniał przecież o Kate.

— Wojna i jej skutki przyszły później — mówił zimnym tonem. — Ale wszystko się zaczęło od tych spotkań i demonstracji, które częściowo widziałem w Berkeley. — Ziewnął i przetarł zmęczone oczy. — Wróciłem do 1970 roku, mając już jakie takie pojęcie, w którą stronę to wszystko zmierza. Spotkałem kilka osób. Młodych, ale bardziej czujących świat, które pomogły mi wydać i rozpowszechniać tę książkę. Myśleli, że jestem republikaninem.

— A byłeś?

— Boże broń! Sam uważasz, że przez ostatnie kilka generacji z żadnej partii nie było żadnego pożytku, prawda? A będzie jeszcze gorzej.

Znowu opróżnił swoją szklankę, ale odmówił dolewki.

— Muszę mieć jasny umysł — rzekł. — Powinniśmy wymyślić jakąś przykrywkę dla mnie. Wiem, że nam się uda, bo moje starsze ja dało mi to do zrozumienia. Niemniej jednak trzeba się zastanowić na trzeźwo.

— Czasu nie można zmieniać? — spytałem. — My… nasze życie… tkwimy w tym kontinuum jak muchy w smole?

— Nie wiem. Nie mam pojęcia — westchnął. — Wiem, że moje wysiłki poszły na marne. Moi dawni przyjaciele uznali mnie za szpicla. Nowi okazali się garstką bez znaczenia. I ledwo udało nam się to wydać.

вернуться

4

Tak się zwykle określa ulicę przylegającą do terenów University of California, gdzie mieszczą się sklepy i restauracje stanowiące zaplecze kampusu uniwersyteckiego.